Kiedy byłem bardzo mały, wraz z młodszym bratem wymyśliliśmy zabawę.
Przy stole ustawialiśmy dwie pufy i kładliśmy na nich koło ratunkowe. Przechodząc przez koło trzeba było nabrać powietrza – w naszej wyobraźni znajdowała się tam woda. “Nurkowaliśmy” więc i wchodziliśmy pod stół. Pokonując całą jego długość docieraliśmy do grzejnika, który symbolizował panel kontrolny naszego zatopionego statku. Wszystko wydawało nam się takie realne. Umysł małych dzieci działa, jakby ciągle był na kwasie. Widzą wszystko, co sobie tylko wyobrażą, poruszając się w rozszerzonej rzeczywistości.
Po jakimś czasie zawsze zaczynało nam brakować tlenu. To było sedno zabawy – nie mogliśmy oddychać pod stołem. Przecież nasz “statek” był kompletnie zatopiony. Musieliśmy więc jak najszybciej wyczołgać się spod stołu i wystawić głowę przez koło ratunkowe – gdzie można było swobodnie zaczerpnąć powietrza.
Pewnego razu przesadziłem. Byłem pod stołem tak długo, że moje płuca zaczęły nerwowo się kurczyć, a obraz przed oczami pulsował krwistymi plamami. Spanikowany, zacząłem szybko podążać w stronę puf z kołem. I dopiero, gdy “wynurzyłem” głowę otworzyłem usta i gwałtownie wciągałem powietrze, walcząc ze zbliżającym się już omdleniem.
Idiotyczne, prawda? Czy nie mogłem nabrać powietrza pod stołem, wtedy, gdy płuca upomniały się o tlen? Cóż, w moim świecie nie mogłem. W utkanej przez dziecięcą wyobraźnię rzeczywistości skończyłoby się to zachłyśnięciem wodą i śmiercią.
Ludzie robią to sobie codziennie. Być może też tak robisz. Tylko, że w tym przypadku trudno nazwać to zabawą.
To tak jak z pierwszym seksem. Robiłem wszystko, żeby w końcu przeżyć stosunek. Nie potrafiłem przez to wyluzować. Paliłem wiele obiecujących relacji z dziewczynami, często drażniły mnie błahe rzeczy, zżerała mnie frustracja. W ogóle nie czułem się szczęśliwy. I właśnie wtedy znalazłem się w pokoju z przypadkową dziewczyną i przy świetle świeczki przeszedłem pseudo inicjację, metaforyczną przemianę w mężczyznę.
Czy w chwili, gdy zaczęliśmy się bzykać coś się zmieniło? Czy nagle z nieba, kolorową poświatą spłynęło na mnie szczęście, którego tak mi brakowało, a które w moim umyśle warunkowane było seksem? Nie. Przez głowę przebiegły mi tylko dwie myśli:
1. Ok, należało mi się. Zasłużyłem sobie.
2. Jeśli tak wygląda ten osławiony seks, to jest kurewsko przereklamowany.
Jasne, czułem jakąś ulgę. W końcu osiągnąłem cel i jakkolwiek idiotycznie to nie zabrzmi – z miejsca poczułem się bardziej wartościowy i męski. Jednak przytłoczyła mnie ciężka konkluzja: przez ostatnie miesiące na własne życzenie pozbawiłem się radości z codziennego życia, a szczęście ulokowałem w cipce przypadkowej dziewczyny. Spodziewałem się fajerwerków, konfetti i piany ciągnącej się sznurem za korkiem od szampana. Zamiast tego otrzymałem wzwód, zawód i – już po wszystkim – zwis.
Zrozumiałem wtedy, że warunkowanie szczęścia nie działa. Szczęście jest czymś, co albo pozwalasz sobie odczuwać albo nie. To stan umysłu kompletnie niezależny od innych ludzi i zdarzeń.
Tymczasem, codziennie robimy sobie krzywdę. Szukamy szczęścia w wyższym stanowisku i większej ilości pieniędzy na koncie. W dragach, alkoholu i głośnych klubach. W smsie, który nigdy nie nadszedł i słowach, które nie chciały przejść przez zaciśnięte imadłem gardło. Zbieramy skrawki szczęścia i próbujemy złożyć je w całość tylko po to, by przekonać się, że poszczególne fragmenty przestały do siebie pasować – a najpewniej nie pasowały nigdy. Biegniemy przed siebie, nerwowo zerkając na piasek, który nieubłaganie przesypuje się w klepsydrze. Łatamy dziurawą codzienność wątpliwej jakości substytutami. Słabym seksem, imprezą po której zostaje tylko ołowiany kac i wycieczką do Grecji all-inclusive. Zamartwiamy się tym co było, a najbardziej tym, co będzie. Zapominamy o tym, co jest TERAZ. W tym obłędzie szczęścia nigdy nie ma na wyciągnięcie ręki, choć majaczy gdzieś na horyzoncie kusząc i frustrując zarazem. Mamiąc obietnicą lepszego jutra, jeśli tylko kupimy nowe auto, przeprowadzimy się, dostaniemy awans, skończymy studia, przebiegniemy maraton, otrzymamy medal, zdobędziemy tą jedną, jedyną i już na zawsze…
Teraz żyjesz, teraz oddychasz. To właśnie dziś masz dach nad głową, młodość i cały kalejdoskop nieskończonych możliwości. Energię, którą możesz ulokować dosłownie wszędzie. Więc przestań się kaleczyć i doceń ten prosty fakt. Być może to, o czym piszę jest błahe, pospolite, dobrze Ci znane. Może już tym rzygasz, ale warto o tym pisać i zawsze będę to robił.
Bo wiesz o tym, ale zapominasz. Wydaje Ci się, że rozumiesz, ale sedno Ci ucieka. Jeśli nie potrafisz być szczęśliwy sam ze sobą, tak po prostu, to co masz do zaoferowania innym? Co masz do zaoferowania poza własnym cierpieniem i wyimaginowanymi problemami? Checkpointami, które musisz odhaczyć, by przez chwilę poczuć się dobrze?
Happiness is a journey, not a destination – jedyne zdanie, które warto sobie wytatuować.
Ludzie nie chcą problemów. Rozejrzyj się dookoła, każdy ma to samo. Każdy zapierdala za szczęściem. To jeden wielki szpital wariatów, dom bez klamek i okien. Każdy ma problemów na pęczki i ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzy, to spotkanie osoby, która ma ich więcej.
Szczęście jest w Tobie. Przyniosłeś je prosto z gwiazd. Więc skończ wmawiać sobie, że nie pamiętasz, jakie to uczucie. Przestań zamartwiać się wirtualną rzeczywistością, w którą się wrzuciłeś. Odpuść. Przestań wszystko kontrolować.
Nie jesteś w zatopionym statku. Możesz już teraz swobodnie zaczerpnąć powietrza.



11 kwietnia 2019


