Urodziłem się po to, by spotkać się z Tobą gdzieś na końcu świata. Wspólnie celebrować życie i chwytać to, co pozornie nieuchwytne. Odetchnąć ciężkim, wilgotnym powietrzem tysiące kilometrów stąd. Pić drinka opierając łokcie na krawędzi drapacza chmur. Wsłuchiwać się w szalone tętno Miasta zanurzonego w skrzących się neonach i klaksonach niesionych przez echo.
Chcę zwiedzić wszystkie obrazy z moich snów. Zamówić taksówkę i wysiąść na lotnisku. Obudzić się na wilgotnej plaży i podziwiać tłuste nietoperze na tle granatowego nieba. Zanurzyć ciało w przejrzystej wodzie i uśmiechnąć się do masztów na horyzoncie. Zgubić się w nieskończonym mieście. Zbombardować receptory nowymi smakami i wybuchowym koktajlem dobrze znanych uczuć w kompletnie nieznanych proporcjach. Doświadczać emocji tak mocno, by były nie do zniesienia. Znów poczuć się tak, jakbym po raz pierwszy zrozumiał, co jest ważne. Zagęścić, skondensować wszystko, co świeże, pozytywne i elektryzujące. Więcej momentów doświadczać niż za nimi tęsknić.
Chcę poznawać ludzi wszystkich narodowości i po raz kolejny zachwycić się tym, że mimo różnic wszyscy jesteśmy tacy sami. Tworzyć przyjaźnie, wspólnie podróżować i rozmawiać. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wierzyć, że coś będzie trwać wiecznie i spróbować zatrzymać czas. Wcisnąć pauzę, tylko na chwilkę. Wyryć w pamięci chmury rozciągnięte w długie, ogniste smugi na tle zachodzącego słońca. Skąpanych w radości towarzyszy podróży – w tej jednej, najszczęśliwszej stopklatce. Skojarzyć moment z muzyką, zapachem i nieznośnym dławieniem w gardle. Wszystko po to, by kiedyś móc przewijać, oglądać, męczyć w nieskończoność.
Chcę przeciskać się przez tłum w potężnym klubie, pozwolić muzyce mnie otulić – przy kojącej świadomości, że przyjaciele są obok i bawią się dobrze. Niby przypadkiem przejechać po Jej ramieniu zimną szklanką i wywołać dreszcze. Zmieniać bieg wydarzeń niewinnym: “Może chciałabyś…?”. Zauroczyć się i uprawiać seks nad nieznaną konstelacją gwiazd po drugiej stronie globu. Szukać odpowiednich słów, by opisać jak się czuję, lecz mimo starań nie znaleźć właściwych. Czuć, jak woda paruje ze skóry napinając ją i strzepać zaschnięty piasek – wrócić do soczystego drinka z mango.
Chcę myśleć o moim starym życiu gdzieś daleko i nie rozumieć, dlaczego tyle się przejmowałem. Po co tworzyłem problemy tam, gdzie ich nie było i za czym tak bardzo goniłem. Poczuć dystans, istną przepaść i nabrać perspektywy. Zacząć kwestionować dotychczasowe decyzje i wyznaczyć nową, lepszą ścieżkę. Poznać świeże spojrzenie i skonfrontować przekonania z ludźmi wychowanymi inaczej. W innej kulturze, innym czasie. Uzupełnić proces decyzyjny o niezbędne punkty odniesienia. Zrozumieć, że miejsce mego urodzenia nie określa mnie i nie zamyka w klatce. Sami siebie określamy i sami siebie gnoimy.
W mojej definicji “życie” to nie “bycie”. To nie pieniądze odkładane w nieskończoność, nie wiadomo na co. To nie szepty ludzi, ani nerwowe zerkanie na zegarek w metrze. Mdła poprawność i zaliczanie kolejnych przystanków na drodze do chuj-wie-czego. Kolejne zimne i śnieżne dni owinięte drutem kolczastym z rutyny, wysysające młodość i wszystko, co w Tobie najlepsze. Kiszenie się wciąż w tych samych bodźcach, ludziach, ulicach, autobusach, blokowiskach. Wymiotowanie na widok twarzy szefa i silenie się na uśmiech. Pokonywanie kolejnych szczebli społecznej drabiny i przejmowanie się miejscem w wyścigu. To wszystko rzeczy sztuczne, wymyślone i narzucone przez ludzi. To, co na świecie najlepsze jest uniwersalne i było tam na długo przed nami.
Życie to wykolejenie tego, co znane. Reset systemu. Zapierająca dech mieszanka wspaniałych osobowości, nowych miejsc i abstrakcyjnych historii. To korzystanie z możliwości do tego, by urosnąć, nauczyć się czegoś, coś przeżyć. Wiesz, że mam rację. Wiem, że do tego tęsknisz.
I oboje wiemy, że kiedyś spotkamy się gdzieś na końcu świata, by o tym porozmawiać.



11 kwietnia 2019


