lwow – VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ https://v1ncentify.prohost.pl O kobietach, życiu i zdrowym do niego podejściu. Mon, 03 Jan 2022 16:05:35 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.0.2 Moje królestwo https://v1ncentify.prohost.pl/post/moje-krolestwo https://v1ncentify.prohost.pl/post/moje-krolestwo#respond Wed, 24 Aug 2016 12:36:19 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=1776 Jest grubo po północy, gdy piszę te słowa. Siedzę w wygodnym fotelu, przed nowym laptopem. Stary się spalił, więc kupiłem prawdziwy kombajn, jeszcze nigdy nie miałem tak mocnego sprzętu. Pisać na nim teksty to tak, jak grać w sapera na urządzeniach NASA. Do renderu filmików będzie jak znalazł. Do Wiedźmina 3 też. Jak prześmiewczo mawiał mój dziadek, teraz "laleczki będą szybciej biegać po ekranie". Mam bilet do Lwowa na 9:40 i wcale nie jestem spakowany.

Artykuł Moje królestwo pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
PRZED WYJAZDEM, GODZINA 00:55

 

Jest grubo po północy, gdy piszę te słowa. Siedzę w wygodnym fotelu, przed nowym laptopem. Stary się spalił, więc kupiłem prawdziwy kombajn, jeszcze nigdy nie miałem tak mocnego sprzętu. Pisać na nim teksty to tak, jak grać w sapera na urządzeniach NASA. Do renderu filmików będzie jak znalazł. Do Wiedźmina 3 też. Jak prześmiewczo mawiał mój dziadek, teraz “laleczki będą szybciej biegać po ekranie”. Mam bilet do Lwowa na 9:40 i wcale nie jestem spakowany. Zazwyczaj pakuję się minuty przed wyjściem, patent podpatrzyłem u starszego brata. Przed każdym lotem: do Tokyo, Manili, Barcelony, Dubaju pakował się dopiero wtedy, gdy miał już zamówioną taksówkę na lotnisko. Powiem tak, wiele zapożyczonych od niego nawyków jest bardzo pożytecznych. Dajmy na to całkowite odstawienie cukru. 15 lat temu brat przy rodzinnym obiedzie strzelił focha, że on to już nigdy herbaty sobie nie posłodzi. Pomyślałem: osz kurwa, jaka rebelia! I też przestałem słodzić – gdy dziś przypadkiem wezmę łyk skrzywdzonej cukrem kawy, zbiera mi się na wymioty. Anyway, tak jak wpisanie cukru na listę rzeczy przeklętych wyszło mi na zdrowie, tak pakowanie się na ostatni moment już nie bardzo. Zawsze w uberze na dworzec, czy lotnisko przynajmniej jeden “chuj” czy inna “kurwa” poleci. Bo szczoteczka do zębów, bo koszula, bo (najczęściej) ładowarka została w mieszkaniu, wciśnięta w gniazdko. Dlatego przez długi czas myślałem nad tym, jak te pakowanie usprawnić. Ogarnianie tego dzień wcześniej nie wchodziło w rachubę – gdy raz zrobisz to na ostatni moment, już nigdy nie spakujesz się na zapas. Dobrym kompromisem jest lista. Piszesz taką przed snem, a najlepiej cały dzień poprzedzający podróż, dodając do niej kolejne elementy. Gdy rano wstajesz tylko z listy odhaczasz. Myk i spakowanyś, spakowanaś.

Jutrzejszą, dziesięciogodzinną podróż autokarem umili mi Twardoch. Za tą jego “Morfiną” po całej Warszawie biegałem. Sprawdzimy, co tam napisał. We Lwowie czeka mnie dziesięć intensywnych dni szkolenia z wymagającym klientem. Ostatnie cztery dni też miałem szkolenie, co tłumaczy, dlaczego przeciąg jesienne liście na bloga wwiewał – po prostu nie miałem czasu ani energii, a co za tym idzie, ochoty nie miałem, by porządnie przysiąść do klawiatury. Wracam na najwyższe obroty, jeśli chodzi o podbój niewieścich serc. W końcu wiecie, czas spierdala, młodość czeka, nie opłaca się nie rozmawiać z tymi wszystkimi gazelami na szpilkach. Emocjonalnie znów się czuję, jak człowiek naszprycowany grzybami, czy innym LSD. Tak to wygląda, gdy ujarzmisz rzeczywistość, naginając ją, by ci służyła. Na nowo odkrywam znajome emocje, przypominając sobie, jak intensywna może być trzeźwość, gdy nie potrzebujesz ani alkoholu, ani innych wspomagaczy do tego, by czuć się po prostu zajebiście.

Ostatnio często mnie do Lwowa nosi, o wiele częściej, niż to widać na moim Instagramie. Od kwietnia byłem już 5 czy 6 razy. Nie mówię, dlaczego (tak, po części dlatego, że żadna Ukrainka nie założy, kurwa, trampek czy adidasów do sukienki. Co za wieśniacka moda do tej Polski przyszła, dziewczyny młode tak bluźnierczo kalać? Może jeszcze sandały albo gumiaki w kwiatki do kiecek niech laski noszą, przecież to już żadna różnica). Teraz wyjątkowo szkolenie z VIPem, ale wcześniej to zupełnie inna bajka. Dowiecie się z następnej książki. A propos, bardzo ładnie ta pierwsza schodzi. Dzięki za wszystkie ciepłe słowa spływające na moją skrzynkę. Za prywatne wiadomości, smsy i przybite piątki w warszawskich galeriach i klubach. To serio bardzo, bardzo miłe, że część ciebie, kolosalna praca zostaje nie tylko przez czytelników zaakceptowana, ale przede wszystkim zmusza ich do refleksji, wbija w skrajne emocje i po prostu cieszy. Teraz to już wiecie o mnie (prawie) wszystko, a ja nie wiem o Was nic. To niefair, wisicie mi piwo albo dwa. Ewentualnie wino, (koniecznie) półsłodkie. Zgoda?

Ja się zgadzam, więc zgoda.

A właśnie, łapę mi z gipsu wyjęli. Sprawność w niej taka, że mogę sobie nią co najwyżej muchy odganiać, ale będzie dobrze. Jak spytałem lekarza, co sądzi o świeżutkim RTG, na które czekałem jedyne 5 godzin w kolejce składającej się z meneli, żuli i jedynaków z poprawczaka, to przyjrzawszy się z namaszczeniem, stwierdził: “Chyba się zrasta”. No to “chyba” wypada się cieszyć. Z tym poprawczakiem i menelami nie przesadzam, chyba mecz jakiś był. Jeden typ z kołnierzem ortopedycznym wyglądał, jakby przez pomyłkę założył dwa różne szaliki (jak w tym klasyku z syntezatorem mowy Ivona). Gdyby nie slither.io, to bym tam raczej nie wysiedział. A tak człowiek poślizgał robakiem, poślizgał i czas szybciej zleciał.

Przepraszam i w ogóle, ale muszę iść spać, bo nie wstanę. W sensie wstanę, ale zapomnę połowy rzeczy. A tak tylko jedną trzecią.

Dobranoc.

W AUTOKARZE, GODZINA 10:00

 

Nosz kurwa. Otwieram tu laptopa tylko na moment, bo raz że niewygodnie pisać, a dwa że się boję, czy mi nikt tego nowiuśkiego cudeńka nie podpierdoli. Serio. Niby kupiłem bilet na stronie Polonusa, a siedzę w jakimś ukraińskim rzęchu, dziury po kulach z drugiej wojny ledwo taśmą izolacyjną oklejone. Huczy, buczy, niby zaraz pierdolnie. A w środku tak świeże powietrze, no poezja po prostu. Żeby wciągnąć nosem tę stęchłą zawiesinę trzeba podwójnie mobilizować płuca i samego siebie. Raz do wdechu, drugi, by z automatu haftem do tej atrakcji pieszczącej nozdrza się nie dorzucić. Nieopodal siada taki Ukrainiec. No ja jebię, nie mam nic do Ukraińców, niech sobie chłopak siedzi w tych dresach, niech kitra za pazuchą tę Tatrę, jeśli musi wypić. Ale dlaczego, się pytam, dlaczego tak gównem jebać chłopak musi? Czy to jakiś przykaz odgórny jest, się spytam, jak już się pytam? Jak pierwszy raz jechaliśmy z ekipą, identyczna historia była. Wracamy do autokaru po krótkim postoju, ale w mig pojmujemy, że coś nie tak. Patrzymy na ostatnie siedzenie, a tam Ukrainiec się zamenelił i raczy wszystkich smrodem. Żeby jakoś wysiedzieć pobiliśmy wszyscy rekord we wciąganiu tabaki. Na granicy celnik (chyba zaprawiony jakiś, jałowe nozdrza, bo nawet się nie skrzywił) bierze od gościa paszport, taksuje wzrokiem to menela, to jakieś bagaże obok i wypala:

 

– Andrej, a co ty wieziesz?

 

Dwa i pół kilo gówna, na sobie.

 

Dobra, wracamy do rzeczywistości. W nic nie wierzę, ale i tak się modlę, żeby podróż wytrzymać. Do Morfiny. Twardocha będę pochłaniać, zobaczymy czy się wkręci.

 

 

LWÓW, APARTAMENT, GODZINA 22:26

 

Piwo szumi mi w głowie, na spółkę z półsłodkim (nieco kiepskim) winem. Wiem, że chwilę wcześniej pisałem, że trzeźwość jest zajebista. Bo jest. Ale w połączeniu z alkoholem potrafi być jeszcze lepsza.

 

Jakby ktoś się pytał, to “Morfina” dupę urywa, wedle zapowiedzi. Dziś w autokarze 200 stron mi pykło. Chciałbym potrafić pisać aż tak dobrze. Tak się wciągnąłem, że smród, gorąc i wszelkie inne niewygody przestały przeszkadzać. Gdyby nie ta książka, chyba bym nie dojechał. A tak dojechałem.

 

Czekała na mnie na dworcu. Taksówką przecięliśmy centrum, dłonie gorące, moja wpleciona w jej dłoń. Policzek ciepły i zapach słodki. W apartamencie porozmawiać tyci, choć troszkę, dla formalności. Nie da się rozmawiać. Trzeba się rozbierać. Ciało jej spocone, chętne, wilgotne. Wygina się niespokojnie, ściany chłoną piszczenie ciche i głośniejsze, nieoczekiwane jęknięcia. Jestem zmęczony, ale jak czuć zmęczenie w takiej chwili? Nie da się. Fala za falą zatapiamy się w lepkiej, słodkiej rozkoszy. Koniec. Jakby ktoś wyciągnął wtyczkę. Ciężko jeszcze składać zdania, szukając bokserek zataczam się na ścianę, ale trzeba się zbierać. Ona wychodzi, pościel ciepła jeszcze i pomięta, a ja szykuję się na spacer. Łóżko stygnie w apartamencie, a ja stygnę już na zewnątrz.

 

Wychodzę sam. Chłonę ciasne, magiczne uliczki. Kilkaset kilometrów od Warszawy, a świat zupełnie inny. Powietrze jakieś lżejsze, lżej się oddycha. Uśmiech sam wpełza na twarz. Jest ciepło, miasto jest piękne, cudownie zachęca, macane jasnymi halogenami. Skręcam i widzę przed sobą rynek, w oddali. Jest wtorek, a deptak pulsuje masą ludzką. Poskręcaną, kolorową, radosną i żywą. Ktoś gra na gitarze. Za kolorowym, podświetlanym parawanem pary piją wino. Wolność się czuje i młodość, bardziej się moment docenia w mieście takim, jak to. We Lwowie, w królestwie moim. W mojej ucieczce i ukojeniu. Bezpieczny się tu czuję i że wszystko jest dobrze. Nie potrzebuję znajomych, dziewczyny, muzyki, telefonu. Rynek otula mnie ochronną, ciepłą bańką, w której niczego mi nie brakuje. Nie muszę nawet dziś wieczorem pić, ani jeść. Usiadłbym na ławce i też by dobrze było. A jednak piję i jem. Wbijam widelec w soczystego kurczaka, zapijam piwem i wychodzę. Bardziej duszą najedzony, jak zawsze po wizycie w Baczewskim. Po drodze do apartamentu wstępuję po wino. O dobre, półsłodkie proszę – kiepskie dostaję.

 

Te wszystkie piękne, długonogie dziewczyny. Jutro o 15 na lotnisku ląduje mój kursant i zaczynamy szkolenie. Uśmiecham się do tej myśli bardzo ciepło, bo ja po prostu kocham swoją pracę.

 

A jeśli o dzisiejszy wieczór chodzi, to pozostaje jedno tylko pytanie, mocno retoryczne. Pić więcej nieco kiepskiego wina? Pić.

 

No to nalewam.

 

Artykuł Moje królestwo pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/moje-krolestwo/feed 0
Krym: Prolog https://v1ncentify.prohost.pl/post/krym_prolog https://v1ncentify.prohost.pl/post/krym_prolog#respond Tue, 05 Mar 2013 00:00:00 +0000 http://dev.v1ncent.pl/?p=12 Kiedyś, gdy wróciłem z drugiej w moim
życiu wyprawy na Krym, spisałem wspomnienia z wyjazdu w formie
opowiadania. Podzieliłem się tymi zapiskami tylko z wąskim gronem
zaufanych osób, doszedłem jednak do wniosku, że miejsce tej opowieści
jest tutaj. Historia będzie pojawiała się w odcinkach, w każdą sobotę. Z
miejsca odpowiadam na dwa najważniejsze pytania – nie, nikt z głównych
bohaterów nie poruchał. Tak, wyjazd był zajebisty.

Artykuł Krym: Prolog pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Kiedyś, gdy wróciłem z drugiej w moim życiu wyprawy na Krym, spisałem wspomnienia z wyjazdu w formie opowiadania. Podzieliłem się tymi zapiskami tylko z wąskim gronem zaufanych osób, doszedłem jednak do wniosku, że miejsce tej opowieści jest tutaj. Historia będzie pojawiała się w odcinkach, w każdą sobotę. Z miejsca odpowiadam na dwa najważniejsze pytania – nie, nikt z głównych bohaterów nie poruchał. Tak, wyjazd był zajebisty.

 

Spotkałem Pawła i Nitro na dworcu w Białymstoku. Tradycyjnie już kupiłem papierosy w kiosku. Zawsze, jak gdzieś wyjeżdżam kupuję ramkę fajek. Fajna wymówka, żeby palić. Wsiedliśmy w pociąg do Warszawy. Rozpoczęło się odliczanie. Za czterdzieści godzin będziemy na Krymie. Jakoś to do mnie jeszcze wtedy nie docierało.

 

Wysiedliśmy na Zachodniej i po kilkunastu minutach dołączył do nas Flamboyant z Krakowa, a niedługo po nim Zgrzewacz. Z Flamboyantem pisaliśmy do siebie przez internet bardzo długi czas. Teraz widzieliśmy się po raz drugi na żywo. Ekipa podróżująca drogą lądową była gotowa do wystrzelenia w kosmos. Druga część naszej drużyny startowała z Katowic samolotem i mieliśmy się spotkać na miejscu, w Eupatorii.

 

Zajęliśmy miejsca w autokarze i ruszyliśmy. Obok mnie siedział Zgrzewacz.

 

– Jedziemy na Krym, ogarniasz? – spytał podekscytowany. Uśmiechnąłem się, choć jeszcze wcale tego nie czułem. W naszym planie było za dużo zmiennych. Dużo zmiennych oznacza dużo kłopotów. Czułem lekki niepokój. Jak się okazało, nie musiałem długo czekać na skok ciśnienia.

 

Kierowca właśnie przechadzał się między siedzeniami i zbierał świstki z biletów. Któryś z pasażerów zapytał:

– Przepraszam, o której będziemy we Lwowie?

– Na pewno przed dwunastą. Zależy, ile nas będą na granicy trzymać. Bo to może być godzina, a może być i osiem.

 

Poczułem suchość w ustach. Pociąg do Simferopola mieliśmy o 9:47. Planowy przyjazd autokaru do Lwowa miał być o 6:30. Tak było napisane na stronie internetowej, z której braliśmy bilety. Spojrzeliśmy na siebie ze Zgrzewaczem.

– Myślisz, że zdążymy? – spytałem sam nie wiem, po co. Chyba chciałem usłyszeć zapewnienie, że wszystko będzie okej.

– Pewnie nie.

– I co wtedy?

– Będziemy musieli spędzić kilka dni we Lwowie. Zanim uda się kupić kolejne bilety na Simferopol.

– Kurwa. Mać.

– Dlaczego nie zadzwoniłeś do nich i nie spytałeś, ile naprawdę czasu jedzie ten autokar do Lwowa? – spytał, a ja poczułem jak rośnie mi ciśnienie. Ja załatwiałem wszystkie przejazdy, bilety, więc teraz cała wina spadnie na mnie. Zajebiście.

 

Myślałem, że rozmowę kierowcy z pasażerem słyszeliśmy tylko my. Inni siedzieli dalej za nami. Nie chciałem ich niepokoić, więc nie powiedziałem im o tym, że krótko mówiąc mamy przejebane. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i zacząłem pisać smsa do konika z Lwowa, który kupował nam bilety na pociąg do Simferopola.

 

Witam. Kupiłem u Ciebie pięć biletów na połączenie Lwów-Simferopol na 9:47. Planowy przyjazd autokaru do miasta to 6:30, ale kierowca mówił coś, że możemy być dopiero przed dwunastą. Orientujesz się może, ile rzeczywiście trwa czas przejazdu na trasie Warszawa-Lwów? Jechałeś kiedyś tym połączeniem? Co, jeśli nie zdążymy na pociąg?

 

Kilka chwil po wysłaniu mój telefon zaczął ćwierkać. Konik dzwonił.

– Halo?

– Dobry wieczór – odpowiedział mi głos w słuchawce. – Pan teraz jedzie do Lwowa, tak?

– Zgadza się.

– O której pan wyjechał? – w głosie konika czuć było ukraiński akcent, choć po polsku rozmawiał świetnie.

– O 21:30. Kierowca…

– Niech pan powie kierowcy, żeby wysadził was przed Lwowem, bo oni zawsze tak głupio robią, że jadą do Lwowa obwodnicą. Jeśli wysiądziecie przed Lwowem i weźmiecie taksówkę na dworzec zaoszczędzicie dużo czasu. No, a jeśli nie zdążycie to ja nie dam rady wam w tym miesiącu załatwić biletów na ten pociąg, więc utkniecie we Lwowie.

– Okej, wielkie dzięki.

– Do widzenia.

 

Poszedłem do kierowcy.

– Witam, o której będziemy na miejscu?

 

Kierowca, facet w średnim wieku przeczesał swoje długie włosy i zrobił minę, jakby srał.

– Chodzi panu o czas teoretyczny przyjazdu, czy praktyczny?

 

A zgadnij, głupi fiucie.

– Praktyczny.

– Praktyczny czas to zależy od tego, ile nas na granicy przetrzymają. Bo to może być godzina, albo pięć tak jak ostatnio.

– Chodzi o to, że mamy pociąg z Lwowa o 9:47 i nie wiem, czy zdążymy – w tym miejscu opisałem mu, co powiedział mi konik o obwodnicy.

– Jak miniemy granicę będziemy o tym rozmawiać.

 

Wróciłem na miejsce i streściłem rozmowę Zgrzewaczowi. Zadzwonił telefon. Lips.

– Tak?

– Siema stary! – usłyszałem podekscytowany głos w słuchawce. – Już na Ukrainie jesteś?

– Nie, jeszcze nie. W autokarze.

– A co ty taki zamulony głos, spałeś?

– Prawie – nie chciało mi się wdawać w szczegóły, nie byłem zbyt rozmowny. Martwiłem się, że cały pierdolony wyjazd szlag trafi.

– Stary, a ja w Mielnie jestem! Na Baltic Campie! Jak powiedziałem, że jestem z Białegostoku wszyscy zaczęli mnie pytać, czy znam Vincenta. Ha! Jasne kurwa, że znam haha. Wszyscy tu ciebie znają. Ale tu jest klimat stary, jak zajebiście. Masz pozdrowienia od Seducteura! Still o ciebie pytał.

– Jak ty się na Balticu znalazłeś?

– Długa historia, stary!

– Zajebiście, pozdrów wszystkich i bawcie się dobrze. My jedziemy w stronę granicy.

– To pisz tam koniecznie jak wam idzie!

– Ty też!

– To siema!

– Yo.

 

Energia Lipsa udzieliła mi się, tylko że nie w tą stronę, co trzeba. Denerwowałem się bardziej. Nie zmrużyłem oka do samej granicy. Widziałem na zegarku, jak kolejne minuty uciekają bezpowrotnie zmniejszając szanse na wykonanie planu do zera. W międzyczasie przypomniałem sobie jeszcze, że na Ukrainie czas przestawia się o godzinę do przodu. Świetnie, kolejna godzina w plecy. Oparłem głowę o oparcie fotela i spróbowałem zamknąć oczy. Na drodze tak telepało, że głowa zaczęła mi bezwładnie podskakiwać i czułem jak trzeszczą mi kręgi szyjne. Zasnąć w takiej pozycji, to można się już nie obudzić.

 

Po kilku długich godzinach dojechaliśmy do granicy gdzie na nasze szczęście nie było dużej kolejki. Staliśmy tylko dwie godziny z kawałkiem. To był duży fart. Gdyby zaczęli sprawdzać wszystkie bagaże mielibyśmy kolejne dwie godziny w plecy. Gdy byliśmy już po ukraińskiej stronie granicy zacząłem wierzyć, że zdążymy i uda nam się. Całkowicie uspokoiła mnie rozmowa z jednym z pasażerów, który już jeździł tą trasą. Mówił, że we Lwowie będziemy w przeciągu godziny. To dawało nam zapas półtorej godziny do pociągu, czyli w sam raz.
Od granicy do Lwowa wiodła droga, która wyglądała, jakby spadł na nią deszcz meteorów. Dziura obok dziury i jeszcze jedna dziura, a w dziurze kolejna dziura i tak bez końca. Już nigdy nie powiem, że drogi u nas są chujowe. Swoją drogą, warsztaty samochodowe i wulkanizacyjne muszą tu zarabiać fortunę.

 

Wjechaliśmy do Lwowa. Miasto budziło się do życia. Zatrzymaliśmy się przy jakimś hotelu. Podszedłem do najbliższej taksówki. Z sałaciarzami na Ukrainie trzeba ustalać cenę kursu przed przejażdżką, bo później taki rusek może nam zaśpiewać cenę, jaką zechce. W ukraińskich taksówkach nie ma taksometru. Gdy taki cwaniak widzi turystę od razu zaciera ręce. Na szczęście rok temu nauczyłem się co nieco o tym, jak nie zostać wyruchanym przez ukraińskie usługi przewozowe. Nie wiedziałem, jak daleko mieszka konik. Taksówkarz miał nas zawieźć do niego, a następnie na dworzec kolejowy. Zaryzykowałem i spytałem czy przewiezie nas za pięćdziesiąt hrywien (1 hrywna – 0,40 zł). Zgodził się, zapakowaliśmy bagaże i ruszyliśmy.

 

W międzyczasie mogłem po raz drugi w życiu obejrzeć z bliska Lwów. Nie podoba mi się to miasto. Stare, brudne. Cuchnące komuną jak Polska trzydzieści lat temu. Odrapane autobusy, ciasne, rozjeżdżone uliczki. Ponure, utaplane w szarości budynki. Nie chciałbym tu mieszkać. Wysiadłem z auta i puściłem sygnał konikowi. Po chwili usłyszałem krzątanie na klatce i przed blok wyszedł zaspany facet w bokserkach. Dał mi kopertę z biletami. Podziękowałem mu i szybko zapakowałem dupę ponownie w taksówkę. Skierowaliśmy się na dworzec. Wyjąłem z koperty bilety. Były cztery. Cztery, a nas jest pięciu. Co jest? Zadzwoniłem do konika. Okazało się, że na jednym bilecie są dwa miejsca. Taka błahostka, a mi znów zrobiło się gorąco.

 

Wysiedliśmy na dworcu i stwierdziłem, że pięćdziesiąt hrywien za taki kurs to uczciwa cena.
Do pociągu pozostała nam jedna godzina.

 

Artykuł Krym: Prolog pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/krym_prolog/feed 0