Po raz pierwszy w życiu darowałem sobie wystawanie na zimnie, zdzieranie kciuka na kole zapalniczki, zapach palonej siarki i sztuczny small talk z przypadkowo spotkanymi członkami rodziny.
Ludźmi dziwnymi, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego, a z którymi łączy mnie jedynie nazwisko. Przed którymi zwykłem uciekać, klucząc w labiryncie nagrobków obłożonych kwiatami, wieńcami i czerwonymi zniczami. Potykając się o marmur, wciągając lodowate powietrze.
Najkrótszy limit cierpliwości od zawsze mam na hipokryzję. Sztuczne uśmiechy, podszyte jadem pytania i machinalne cmokanie powietrza wokół różowych od mrozu policzków. Smród tanich perfum i nieudolne próby równie tanich manipulacji. Używać słów trzeba umieć, w szczególności, gdy mają Ci służyć za sztylet. W przeciwnym wypadku jesteś jak ten idiota, który nie dostrzega własnej głupoty – przez co sam nie cierpisz, ale cierpią wszyscy wokół.
– Pomódl się. – Tę komendę też sobie w tym roku darowałem.
Nie tylko nie rozumiem koncepcji modlitwy, ale przede wszystkim założenia, że istnieje jeden, słuszny sposób myślenia o zmarłych, pielęgnowania pamięci o nich. Religia posiada monopol na wiele rzeczy, ale z całą pewnością nie na zdrowy rozsądek. W powszechnie rozumianym katolicyzmie większe znaczenie ma nie to co konkretnie czujesz, tylko jakie rytuały odbębniasz. Czyli tak jak w naszym poronionym systemie edukacji – nie liczą się Twoje starania, a jedynie efekt końcowy. Nieważne, że na egzaminie ściągałeś, ważne że nie dałeś się złapać i dostałeś 5.
Przyszedłeś na nagrobek i się nie przeżegnałeś? Błąd. Postałeś nad nagrobkiem, ale nie mruczałeś przy tym konkretnych słów? Błąd. Nie liczy się to, jak pielęgnujesz pamięć o tych, którzy odeszli. Co czujesz, gdy o nich myślisz. Liczą się bzdury i procedury, czyli na przykład KIEDY o nich myślisz. Bo możesz mieć cały rok konkretnie wyjebane, ale jeśli ten jeden raz w listopadzie zmusisz się do pójścia na cmentarz i od niechcenia odbębnisz parę rytuałów, to wszystko jest cacy i nie masz sobie nic do zarzucenia.
Nie potrzebuję jeździć na cmentarz. Bliskie osoby, które straciłem są na wyciągnięcie metaforycznej dłoni, zawsze w pamięci podręcznej. Kolorowe wspomnienia wywołujące ciepłe i nieco melancholijne emocje. Na pozór mało znaczące chwile, które po latach nabrały znaczenia oraz uczuciowego ładunku. Niby drobne rzeczy, o których nigdy byś nie pomyślał, że zapamiętasz. Takie stopklatki, składające się na pamięć o ważnej dla Ciebie osobie. Ja o nich nie zapominam, ale mam wrażenie, że “głęboko religijni ludzie” zapomnieli i pomylili Księżyc z jego odbiciem na tafli jeziora. Że zatracili się trochę w swoich obrzędach, spłycając ich znaczenie – odbębniając rzeczy z ‘check-listy’. Kupić kwiatek, zapalić znicz, pojawić się pierwszego w konkretnym miejscu (i naprawdę gorliwie się modlić, by nie spotkać przy okazji jakiejś wyjątkowo niechcianej męczybuły).
Czasem czuję silną potrzebę wspominania tych, którzy odeszli. Czasem z kolei kompletnie nie czuję nic – a najczęściej tak mam właśnie 1 listopada. Może wynika to z lekko buntowniczej natury i tego, że nienawidzę, gdy ktoś mówi mi, co mam robić lub co gorsza jak i co czuć. Nie potrafię wzruszyć się na komendę i uważam, że wcale nie o to tutaj chodzi. Każdy przeżywa swoje emocje na własny sposób i w różnych cyklach. Są momenty w życiu, kiedy rzeczywiście intensywnie myślę o dziadku, o babci. To chwile, kiedy tego potrzebuję. Są też długie miesiące, gdy pamięć o nich jest gdzieś na peryferiach świadomości, ale niekoniecznie chcę na te peryferie się zapuszczać. Nie ma w tym absolutnie nic złego.
Sami nadajemy znaczenie myślom, gestom, słowom. Wcale nie uważam, że ktoś tu ma prawo do monopolu na prawdę. Pamiętam i pielęgnuję pamięć o zmarłych na swój sposób, który mi odpowiada i jest mi bliski. Jeśli ktoś utożsamia to z konkretnym obrzędem, robi z niego formę ekspresji, nie ma w tym rzeczywiście nic złego – tak długo, jak nie mówi innym, w jaki sposób mają przeżywać coś tak intymnego, jak strata bliskiej osoby.
Amen?



11 kwietnia 2019


