Stawiam nierówne kroki na podwórku. Wskakuję w spienioną kałużę z mydlin. Powietrze pachnie świeżością, praniem. Babcia płucze tkaniny w kolorowych miskach. Mam na sobie kurteczkę, szalik oraz czapkę i jest mi trochę gorąco. To jeszcze nie wiosna, ale już nie zima.
Promenie słońca opadają na podwórko, rozlewając się tęczą w bańkach, które wypuszczam ze słomki. Czas stoi w miejscu. Duży, czarny pies wygrzewa grzbiet, rozciągnięty na zmęczonej zimą trawie. Dziadek stoi w progu letniej kuchni – kontemplując puszcza obłoki białego dymu z fajki. Lubię tę chwilę. Jestem dzieckiem, więc mam absolutną władzę nad czasem. Rozciągam minuty w godziny, radośnie hasając wokół. Cały świat i wszelki sens to właśnie ten moment. Ciepło słońca na twarzy i ćwierkanie ptaków, które porządkują swoje gniazda.
19 lat później stoję w tym samym miejscu. Pogoda jest identyczna. Tylko, że na podwórku pusto. Dziadków już dawno nie ma, ale mogę przysiąc, że w powietrzu unosi się zapach prania.
Dochodzę do wniosku, że ze wszystkich zmysłów węch najmocniej odświeża wspomnienia. Od tamtej chwili, gdy beztrosko biegałem wokół wiele się zmieniło. W zasadzie wszystko. Czasem jest to trochę przytłaczające. Wtedy czuję, jakbym stał w jakimś muzeum wspomnień i chwil, które były, przeglądając stopklatki z przeszłości. Zaglądając nieśmiało w mydlane bańki. Z drugiej strony jest to przyjemne. Pozwala dostrzec nieustanny proces zmian i linie, które splatają z pozoru nieistotne decyzje i z chaosu wyłaniają konkretną drogę, którą idę tu i teraz.
Jak to jest, że niektóre wspomnienia są bardziej żywe od innych? Robisz coś, zupełnie nie przykładając wagi do tego, jak za kilka lub kilkanaście lat będziesz wspominał tę chwilę.
Ja powoli się tego uczę i wyczulam. Staram się zauważać, które momenty są wyjątkowe i nie pozwalam im po prostu zniknąć. Nie odpływam w telefon, nie sprawdzam facebooka. Po prostu jestem na zewnątrz, chłonąc bodźce, które bombardują moje zmysły. Zatrzymuję chwilę i ją rozciągam. Tak jak wtedy, gdy byłem dzieckiem i miałem władzę nad czasem. Przypominam sobie, że dalej to potrafię i jestem w tym całkiem niezły.
Biorę dziewczynę za rękę i sadzam ją na ławkę. Mówię, że nie musimy się nigdzie spieszyć i chcę jeszcze chwilę tu posiedzieć. Słuchając twego głosu, otoczony soczystą zielenią – dodaję, ale w myślach.
Odurzony zapachem Ani, wtulony w jej szyję nie zauważam ludzi, którzy spacerują po placu w Kijowie. Tańczymy, obracając się nieśpiesznie wokół, a z nami tańczą złote liście. Jestem świadom tego, że zapamiętam ten moment końca życia. Ta świadomość to prawie ból fizyczny.
Spaceruję z bratem po plaży na Boracay. Ciepła woda obmywa moje stopy z piasku, a rześki wiatr rozwiewa włosy. Niebo jest granatowe, na horyzoncie dumnie powiewają maszty. Nad nami zaczynają szybować tłuste nietoperze. Popijam świeży sok z mango i wciskam pauzę. Wiem, że zatęsknię szybciej, niż mi się wydaje.
Jestem w teraźniejszości, smakując moment, który przemija. Zauważam subtelne emocje, które kryją się w chwili – za kilka lat rozrosną się i dojrzeją w kalendarzu wspomnień. Obrosną nieuchwytną magią, nutką nostalgii i jeszcze kilku rzeczy, których nie potrafię (i nie chcę) nazwać. Nie wszystko musi mieć nazwę. Nie wszystko trzeba ubierać w słowa, bo język jest niedoskonały, kaleki i skazany na błąd w interpretacji.
Nazywać i wyjaśniać te mikro subtelności wspomnień, do których się uśmiechasz w samotności to prawie profanacja.



11 kwietnia 2019


