wena – VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ https://v1ncentify.prohost.pl O kobietach, życiu i zdrowym do niego podejściu. Mon, 03 Jan 2022 16:05:35 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.0.2 Jak powstaje wpis na blog? https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog#respond Sun, 26 Mar 2017 13:57:54 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=2556 Jak łatwo jest w dzisiejszych czasach chłonąć. Filmiki, artykuły, blogi. O wiele trudniej jest content produkować, dzielić się treścią. Wiem, bo robię to od kilku dobrych lat. Zawsze jednak wolałem miejsce po drugiej stronie. Kojarzyło mi się z wyzwaniem. Nie ma żadnego wyzwania w byciu konsumentem treści, natomiast kiedy jesteś producentem...

Artykuł Jak powstaje wpis na blog? pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Jak łatwo jest w dzisiejszych czasach chłonąć. Filmiki, artykuły, blogi. O wiele trudniej jest content produkować, dzielić się treścią. Wiem, bo robię to od kilku dobrych lat. Zawsze jednak wolałem miejsce po drugiej stronie. Kojarzyło mi się z wyzwaniem. Nie ma żadnego wyzwania w byciu konsumentem treści, natomiast kiedy jesteś producentem… 

Tworzenie bloga to przywilej i przekleństwo. Przywilej, bo każdy chce mieć swoich odbiorców, wpływać na ludzi i ich inspirować. Świadomość, że miesięcznie czyta Cię kilkanaście tysięcy osób uskrzydla i sprawia, że myślisz w zupełnie innych kategoriach. Z drugiej strony, musisz regularnie produkować treść, bo jeśli nie będziesz tego robić, blog przestanie rosnąć i zacznie się kurczyć.

Ostatnio oglądałem film dokumentalny o procesie produkcji jednej z płyt solowego projektu IAMX. Chris Corner stwierdził, że po pewnym czasie nie potrafi już normalnie słuchać swoich piosenek. Traktuje je jak produkty, w których poprawia mechaniczne rzeczy, niedociągnięcia. Skojarzyło mi się to mocno z pisaniem, bo czasami, gdy stworzenie tekstu pochłania mi kilka dni z rzędu i po raz kolejny śledzę wzrokiem linijki w poszukiwaniu niespójności, błędów stylistycznych, ortografów – jestem kompletnie oderwany i nie posiadam dystansu. Nie potrafię powiedzieć, czy wpis jest diamentem, czy gównem. Czasem kompletnie mnie zaskakujecie. Publikuję tekst, na który już nie mogę patrzeć, myśląc “no słaby jest, ale co zrobić…”, a po kilku godzinach okazuje się, że poszedł viralem. Z drugiej strony, gdy mam wrażenie, że stworzyłem coś zajebistego, sprowadzacie mnie do ziemi i okazuje się, że ma o połowę słabsze osiągi, niż byle wrzuta napisana na kolanie w trzy godziny (o tym zjawisku szerzej będzie pod koniec dzisiejszego wpisu).

PROCES

 

No właśnie, ile zajmuje stworzenie tekstu? Od minimum 3-4 godzin do kilku dni. Wszystko zależy, jak długi jest, czy mam przemyślany koncept, czy formułuję wnioski z przemyśleń dopiero w trakcie pisania. Czy piszę na “flow” i jestem wkręcony, czy lecę tekst “na sucho”. Szybciej pisze mi się historie (bo już się wydarzyły i muszę je tylko spisać) mimo, że zazwyczaj są dużo dłuższe, niż standardowy tekst. W zwykłym wpisie, przedstawiającym jakieś idee sporo siedzę nad wstępem, zakończeniem i poszczególnymi “jebnięciami” w trakcie czytania. To trochę wybija z rytmu.

Oczywiście proces twórczy to zaledwie 60% czasu, jaki pochłania przygotowanie tekstu do publikacji. Cała reszta to:

  1. Formatowanie
  2. Czytanie w poszukiwaniu błędów
  3. Wymyślanie tytułu, nienawidzę
  4. Znów czytanie i poprawki
  5. Znalezienie obrazka
  6. Czytamy po raz kolejny
  7. Wybranie zajawki tekstu na Facebook
  8. Finalne czytanie tekstu i ostatnie poprawki
  9. Publikacja
  10. Jeśli wszystko jest okej, wrzuta na fanpage
  11. Jeśli nie jest okej cofnięcie publikacji
  12. Poprawki
  13. Ponowna publikacja

 

Czasami odpalam edytor, bo muszę. I to jest najlepsza sytuacja dla mnie. Wypruwam się, bo coś w moim życiu wykoleiło mnie emocjonalnie, oburzyło, czy złożyło się w zupełnie nową, ekscytującą perspektywę, którą chcę się podzielić. Tworzenie jest wtedy bezwysiłkowe, odurzające, satysfakcjonujące.

Z drugiej strony, bardzo często wieczór pisania na blog wygląda u mnie tak, że siadam i tworzę kilka luźnych szkiców różnych tekstów. Tu zapiszę jedno zdanie, w drugim szkicu 3 akapity, a w trzecim tylko tytuł. Tworzę sobie “nasionka”, z których kolejnego dnia wybieram i siadam do pisania. Mam natomiast jedną cechę, która często doprowadza mnie do szaleństwa – nie potrafię pisać o czymś, czym nie jestem na dany moment “zajarany”, co emocjonalnie mi nie gra. Mógłbym zaraz usiąść i nabazgrać wpis o motywacji, ale jeśli nie czuję tematu w tej chwili, to nic z tego. Pisanie tekstu “na sucho” to dla mnie prawdziwa męczarnia (coś jak walenie konia papierem ściernym), polegająca w dużej mierze na stosowaniu różnych tricków, by w końcu “wbić się” we flow i tekst poczuć.

Najtrudniejsze chwile to takie, kiedy wiem, że powinienem coś napisać, ale zamiast tego bez końca patrzę się w przeklęty, migający kursor. Przez bardzo długi czas właśnie tak wyglądało moje każde posiedzenie przy blogu. Mam nadzieję już nigdy do tego koszmaru nie wracać (znów, dokładne wyjaśnienie pod koniec tekstu). Potrafiłem marnować 4 do 6 godzin dziennie bez zapisania nawet kilku linijek nadających się do publikacji. I tak przez kilka dni z rzędu. Produktywność zerowa przy maksymalnym wypruwaniu się emocjonalnym. Po takiej bezowocnej sesji czułem się jak zombie i ogarniało mnie obrzydzenie do wszystkiego, co związane z moim brandem.

Przykładowa historia edycji wpisu (wygląda, jakbym w trakcie ciął się żyletką, ale zapewniam, że tak wygląda proces – gdybym miał tu wkleić historię edycji “trudnego” tekstu, scroll by Wam w myszce pierdolnął). Każda linijka to moment, kiedy klikałem “zapisz szkic”:

scroll

Tak z kolei wygląda wpis stworzony na flow (Pociąg, na który zaspaliśmy):

flow

Rdzeń tekstu, wszystko co musiało się w nim znaleźć spisałem zrywając się w środku nocy do laptopa, zaledwie 35 minut pisania w transie. Cały kolejny dzień to formatowanie, poprawianie, zamienianie miejscami akapitów i inne nudne czynności.

Rekordzistą, jeśli chodzi o czas pisania jest jednak chyba Spotkajmy się głębiej:

flow2

W trakcie byłem tak pochłonięty, że nie zauważyłbym, gdyby za oknem wyrósł mi grzyb atomowy. Wpis był skończony i gotowy do publikacji w zaledwie 30 minut.

 

Wartość tekstu, czyli jak dostałem po dupie

 

Gdy tylko zaczynałem z blogowaniem, wszystko było proste. Miałem pomysł, pisałem i wrzucałem. Pięć osób lubi to. Wow, nowy rekord!

Z czasem, gdy się rozrosłem, coraz więcej osób odwiedzało witrynę, a fanpage zaczął się ładnie zaokrąglać, zacząłem bardzo dużą wagę przywiązywać do tego, jak rozchodzi się nowy tekst. Ile łapie polubień, ile komentarzy. Jaki jest stosunek polubień do zasięgu posta. Jaki stosunek polubień do czasu publikacji na Facebooku. Ile insta-likeów w ciągu pierwszych trzech minut. Wariactwo.

Byłem jak szafiarka, która w panice restartuje komputer, bo może licznik lajków na fejsie się zaciął.

Doszło do tego, że wartość tekstu oceniałem na podstawie statystyk. Jeśli wpis szedł dobrze – napisałem coś dobrego. Jeśli szedł źle – zjebałem, stworzyłem chłam. Ugrzęzłem w tej pułapce myślowej na bardzo długi czas, powoli tracąc połączenie z najważniejszą funkcją pisania. Tworzenie przestało być dla mnie kanałem beztroskiej ekspresji, zamieniło się w ciężką pracę. Pisanie pod publikę, nerwy, zniechęcenie. Zostałem zakładnikiem moich fanów na Facebooku. Byliście moją jedyną wyrocznią (oddawajcie hajs za psychologa).

Wtedy nastąpił przełom. Napisałem tekst Gówno prawda, po plecach przebiegały mi ciarki na samą myśl o publikacji. Czułem, że jest dobry, że włożyłem w niego część siebie. Wrzuciłem go na fanpage i… nic. Żałosna liczba polubień, małe zainteresowanie. Poczułem się bardzo zawiedziony, pogrążyłem w drażliwym humorze i ciemnych myślach. Po jakichś dwóch godzinach na fejsie wyskoczyło mi powiadomienie, że ktoś oznaczył mój fanpage w poście. Okazało się, że Karolina ze Słowem w sedno udostępniła mój wpis. Scrolluję na dół. Kilka tysięcy polubień, kilkadziesiąt komentarzy.

To był moment, w którym się obudziłem i zrozumiałem, jak bardzo byłem głupi oddając ludziom prawo do decydowania o moich emocjach. Zrobiłem sobie detoks i rozpocząłem proces odklejania się od rezultatu. Wróciłem do przekonania, że to ja decyduję o wartości wpisu. Oczywiście skłamałbym, gdybym napisał, że mam kompletnie w dupie to, czy tekst zostaje przez Was doceniony, czy nie. W tym momencie to jednak tylko dodatek. Najbardziej liczy się moja subiektywna ocena. Dla przykładu, To zawsze był film opisuje jeden z ważniejszych, bardziej emocjonalnych i romantycznych momentów, jakie przeżyłem. Do dziś często wracam do tego wpisu i uważam, że napisany jest bezbłędnie. 50 polubień, a według mnie spokojnie wchodzi do Top5 najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek wyszły spod moich palców.

Efektem tych spostrzeżeń są wpisy, w których dużo musicie się domyślać. Gdzie nie wykładam czarno na białym, nie uprawiam łopatologii. Używam skrótów myślowych, przedstawiam emocje w dokładnie takiej formie, w jakiej się we mnie kłębią. Zauważyłem, że kto ma zrozumieć i docenić ten i tak to zrobi, a cała reszta nieposiadająca punktów odniesienia skazana jest na niezrozumienie, błąd w interpretacji. Dzięki temu pisanie na powrót stało się dla mnie nieskażoną, wolną ekspresją.

Gdyby nie ta mentalna zmiana, nie dałbym rady opublikować książki. Po prostu nie wytrzymałbym krytyki. Moje dziecko, Płonąc w atmosferze, poradziło sobie fantastycznie, zebrałem świetne recenzje i dziesiątki maili z gratulacjami – myślę, że głównie dlatego, że powieść jest jak szot wódki: szczera, surowa i przez to mocna, uderzająca w głowę. Oczywiście było kilka osób, którym się nie podobało. Tylko, że bogatszy w doświadczenie nauczyłem się tym nie przejmować. Ja tę książkę napisałem dla siebie i osób, które podobnie jak ja kiedyś są zagubione i nie wiedzą co zrobić, by wydostać się z mentalnego więzienia. Płonąc w atmosferze ma inspirować i tchnąć nadzieję, a ponieważ opowiada o najważniejszym etapie mojego życia – spisałem tam wszystko dokładnie w taki sposób, w jaki się wydarzyło, niczego nie przekłamując. Jeśli komuś nie podobają się przedstawione w niej fakty, zawsze może wrócić do czytania fantastyki. Czasem słyszałem, że książka jest zbyt emocjonalna i przez to babska (także twardzielom jej nie polecam, spodoba się tylko innym, podobnym mi uczuciowym pizdom). Spoko, ja tak czułem i czuję, przeżywałem i przeżywam, więc tak piszę. Zastanowiłbym się gdyby ktoś skrytykował twarde rzemiosło – styl, w jakim napisałem powieść – bo tutaj mógłbym wyciągnąć konstruktywny feedback. Przekaz powieści trafił dokładnie w te osoby, w które miał trafić. Jeśli w Ciebie nie trafił, to najprawdopodobniej po prostu nie znajdujesz się w mojej grupie docelowej.

Aż boję się pomyśleć, jak wykastrowana i obrzydliwie poprawna byłaby to książka, gdybym wcześniej nie przewartościował sobie pisania i dalej na pierwszym miejscu stawiał to, by moja twórczość podobała się każdemu – zamiast skupić się na tym, jaką mam wizję i co konkretnie chcę przekazać zawężonej grupie odbiorców, brutalnie i z całą mocą uderzając w punkt.

Na sam koniec załączam statystyki dzisiejszego tekstu (tak, był gotowy już na piątek, ale oprócz soboty to najgorszy dzień na publikację tekstu – jesteście zbyt zajęci dawaniem w palnik, żeby dać się rozproszyć czemuś, czego nie można wypić, wciągnąć lub bzyknąć):

Screenshot_3

Wiecie, co macie teraz zrobić. Pod spodem jest przycisk “Lubię to”, a jeszcze niżej miejsce na komentarz. Wszystko na mój koszt 😉

Artykuł Jak powstaje wpis na blog? pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog/feed 0
Wstęp do długoterminowej efektywności https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci#respond Thu, 31 Mar 2016 13:39:56 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=1212 Przez pierwsze ćwiczenia przeszedłem błyskawicznie i stanąłem twarzą w twarz z rozprawką. Przeszyły mnie ciarki na samą myśl o zagłębianiu się w dylematy Wokulskiego i zblazowanej, wyrachowanej księżniczki, której nikt nie nauczył pokory. Pięć razy zabierałem się do napisania pierwszego zdania, za każdym razem kończyło się to tak samo: Bezradność, wstręt, odkładam długopis.

Artykuł Wstęp do długoterminowej efektywności pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Rok 2008, maj: Pisemna matura z języka polskiego

 

Przez pierwsze ćwiczenia przeszedłem błyskawicznie i stanąłem twarzą w twarz z rozprawką. Przeszyły mnie ciarki na samą myśl o zagłębianiu się w dylematy Wokulskiego i zblazowanej, wyrachowanej księżniczki, której nikt nie nauczył pokory. Pięć razy zabierałem się do napisania pierwszego zdania, za każdym razem kończyło się to tak samo: Bezradność, wstręt, odkładam długopis.

Patrzę na zegarek. Zostały ponad dwie godziny. Rozglądam się, wszyscy pochylają się nad egzaminem i z namaszczeniem coś skrobią. Czuję zazdrość i jestem znudzony. Na próbę podchodzę raz jeszcze do karkołomnego zadania. Patrzę w puste miejsce na kartce, jak na migający kursor w edytorze tekstu. Mam blokadę twórczą, kapituluję. Stwierdzam, że muszę sięgnąć po niezawodny, aczkolwiek niebezpieczny trick – przyłożyć sobie nóż do gardła. Przeciągam się i odchylam, swobodnie opierając plecy na krześle. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej i wyglądam przez okno. Postanawiam przez całą godzinę nie dotknąć rozprawki i zostawić sobie równe 60 minut. Doprowadzić do sytuacji, w której już będę musiał zacząć pisać albo zawalę maturę. Uznaję, że to najlepsze wyjście, biorąc pod uwagę fakt, że mózg odmówił mi posłuszeństwa. Siedzę więc i podziwiam soczyste, zielone drzewa. Po gałęzi biega wiewiórka. Niebo jest błękitne i czyste, gdzieniegdzie jedynie poprzecinane jasnymi paskami chmur. Ponownie rozglądam się po sali. Wszyscy piszą, jakby jutra miało nie być. Nauczycielka patrzy mi w oczy, marszczy brwi i bezgłośnie pyta: “W porządku?”.

Kiwam głową i uśmiecham się. Następnie opływam bardzo daleko.

– Została godzina – mówi nauczycielka do wszystkich, aczkolwiek wiem, że komunikat skierowany jest przede wszystkim do mnie.

Biorę długopis, czytam temat rozprawki. Wzbiera we mnie niepokój, przecież to tylko 60, a w zasadzie już 59 minut. Muszę napisać cały tekst, a następnie go jeszcze sprawdzić i poprawić. O kurwa, co ja najlepszego zrobiłem, po co mi to było?! Ostatni raz się rozglądam, ludzie dalej piszą, ale już na mniejszej spinie. Co więcej, zabazgrane mają po dwie strony A4. Ja mam pusto. Nagle, falami napływa wena. No dobra, nie wena, tylko przerażenie. Moja ręka jest jak tornado wypluwające litery, słowa, zdania. Zalewam kartkę nitkami tekstu i jedyne, o czym myślę, to żeby się z wrażenia nie zesrać. Dodaję sobie otuchy wspominając, jak kiedyś napisałem rozprawkę na kolanie, w piętnaście minut – tuż przed lekcjami. Wmawiam sobie, że zdążę. Jednocześnie spycham w podświadomość fakt, że wtedy ledwo dostałem 3 na szynach i to tylko dlatego, że babka mnie lubiła. Wpadam w trans. Już nie oceniam Wokulskiego, nie taplam się w obrzydzeniu do Izabeli. Nie wiem, jaki jest klucz, ale konstruuję tekst tak, by nie można było się do niego przyczepić. Jestem wzorowym, przewidywalnym i pozbawionym emocji uczniem języka polskiego.

Mrugam i powoli wracam do rzeczywistości. Mam jeszcze zapas dziesięciu minut. Czytam tekst, poprawiam powtórzenia i błędy składniowe. Dwie minuty, odkładam długopis, przecieram oczy. Oddaję pracę i wychodzę z sali, palcami luzuję krawat. Biorę głęboki wdech i czuję obezwładniającą ulgę, która przetaczając się przez moje ciało podmienia mięśnie na żelki Haribo.

Udało się, ale mam ochotę cofnąć się w czasie o dwie godziny i pierdolnąć sobie z liścia.

*

Wszyscy znamy podobny scenariusz. Odkładanie obowiązków na ostatnią chwilę. Praca, do której siadamy dopiero wtedy, gdy deadline przypala nam dupę. Moment, w którym okazuje się, że potrafimy być: kreatywni, pracowici i efektywni, a zarywanie nocek nie stanowi absolutnie żadnego problemu. Nie chcę w tym wpisie pokrywać tematu prokrastynacji, która prowadzi do tego schematu (bo ktoś już zrobił to na tyle dobrze, że bym się tylko skompromitował). Zamiast tego, chciałbym skupić się na taktykach osiągania najtrudniejszych zadań – czyli tych bez deadline’ów, których odkładanie w czasie nie powoduje żadnych konsekwencji.

Co najwyżej wyrzuty sumienia, ale z nimi potrafimy żyć, prawda?

Jest to problem, z którym borykają się wszyscy artyści, freelancerzy, blogerzy oraz ludzie ogarniający: projekty, własną działalność, start-upy itd.

Jedyne działające sposoby na osiąganie osobistych celów długoterminowych, jakie znam i stosuję wypisałem poniżej. W kolejności od najmniej skutecznego.

Wizja nagrody

 

Czyli co będzie, gdy zrealizuję cel? Jak zmieni się moje życie? Co będę wtedy czuł? Jest to bardzo pozytywna i napędzająca motywacja. Warto przypominać sobie, po co pracujemy nad daną rzeczą. Bez tego łatwo jest po drodze zgubić tę iskrę, ostrość widzenia – utopić ją w codzienności. Wtedy wkrada się marazm, zniechęcenie i dziwne poczucie, że sami już nie wiemy, po co poświęcamy tyle czasu, emocji i energii. Wizja musi być klarowna i atrakcyjna.

 

Niestety, motywacja jaka się z nią wiąże bywa ulotna – taki chwilowy zapłon. Szczególnie wtedy, gdy potrzeba osiągnięcia celu to niekoniecznie sprawa “paląca” i nasz komfort życia w danym momencie jest znośny. Dla przykładu, łatwiej byłoby nam się zmotywować do zarabiania pieniędzy, gdybyśmy spali pod mostem – gorzej, gdy wystarcza nam na mieszkanie i podstawowe potrzeby (i chcielibyśmy np. z 3 tysięcy miesięcznie wskoczyć na pułap 10ciu).

 

Dlatego uważam, że ten sposób ma rację bytu tylko w połączeniu z pozostałymi dwoma.

 

 

Wizja konsekwencji

 

Czyli stworzenie deadline’u z realnymi reperkusjami. Dla przykładu, możesz umówić się ze znajomym, że jeśli nie zrealizujesz celu w przeciągu miesiąca, to dajesz mu pieniądze (ilość jest kwestią indywidualną, ale ma Cię boleć). Jeszcze lepiej, gdy od razu je przelewasz i dostajesz z powrotem tylko wtedy, gdy wykonasz zadanie przed upływem terminu.

 

Takim deadline’m może być również zapoznanie znajomych ze swoim planem i zobowiązanie się do jego realizacji. Na mnie osobiście działa to bardzo dobrze, bo staram się być facetem, który nie rzuca słów na wiatr. Z kolei przy okazji organizowania wykładów IU Nights (które odbyły się w Warszawie, Wrocławiu i Krakowie) po prostu z Festem zarezerwowaliśmy sale konferencyjne w hotelach i zebraliśmy od ludzi pieniądze – nie było opcji, by się wycofać lub przełożyć eventy.

 

Oprócz praktycznych zagrywek dotyczących niewykonania zadania, jestem bardzo podatny, jeśli chodzi o wizualizację czarnego scenariusza przyszłości – w którym jestem smutnym, starym człowiekiem. Facetem, który nie osiągnął wyznaczonych celów i nie spełnił największych marzeń. Kimś, kto w ustach czuje gorycz i wstręt do odbicia w lustrze. Widzę siebie jako idiotę, który zmarnował najlepsze lata życia na rzecz słodkiego opierdalania się. Cały potencjał i ambitne plany – w koszu na śmieci. W tej wizji ginę w morzu przeciętnych ludzi, którym przeciętność nie przeszkadza. Ja z kolei rozdarty jestem przez świadomość, że do nich nie pasuję. Bo mogłem i chciałem więcej, ale wybrałem ciepłą strefę komfortu.

I zafundowałem sobie piekło.

 

Mam postanowienie, że każdy kolejny rok ma być lepszy od poprzedniego i to pod każdym względem. Tego, jak się realizuję; ile zarabiam; jakie mam kontakty z ludźmi i jak wygląda ogólny komfort mego życia. Odkąd przeprowadziłem się do Warszawy realizuję ten plan z chirurgiczną precyzją i mimo lekkich wahań oraz kilku kryzysów, tak to właśnie wygląda. Co 12 miesięcy patrzę wstecz i widzę progres. Nie jest to coś, przez co skaczę do góry i nadmiernie się ekscytuję, bo taki stan rzeczy uważam za obligatoryjne minimum – a jeśli zamiast progresu mamy stagnację lub (czyli) regres, to coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak.

 

Bo właśnie teraz przeżywamy najwspanialsze lata naszego życia i to w najlepszych możliwych czasach – wygraliśmy totalną kumulację, wystarczy jedynie ścisnąć w dłoni kupon i pokonać drogę do punktu, w którym będziemy mogli go spieniężyć.

 

Zmarnowanie takiej szansy powinno być karalne.

 

 

Nawyk i egzekucja planu

 

Konie, bez których wóz nie ruszy. Choćbyśmy mieli najpiękniejszą, najbardziej ekscytującą wizję i palący, przeraźliwy deadline – bez wyrobionego nawyku i systematyczności albo nie zrobimy nic albo efekt finalny będzie pozostawiał wiele do życzenia.

 

Czyli dla przykładu: każdego dnia piszę minimum dwie strony książki (tak wygląda konkretny i dobrze opisany cel – gdybym zamiast tego postanowił sobie “w tym roku skończę książkę”, to zapewne w ogóle nie zacząłbym jej pisać). O określonej godzinie siadam przed laptopem, wyłączam internet i telefon, puszczam muzykę i siedzę. Nie interesuje mnie, czy mam wenę, czy nie. Czy mój mózg pracuje poprawnie, czy otumaniony dryfuje w brainfogu. Zaczynam pisać. Chcę sięgnąć po telefon, ale cofam rękę. Znów patrzę na kursor, zmuszam się do stukania w klawisze. Jeśli zdania się do siebie nie kleją, kasuję je i zaczynam od nowa.

 

Pierwsze, drugie i trzecie posiedzenie jest trudne. Każde kolejne przychodzi łatwiej i warunkuje mózg do pracy. Największym wyzwaniem jest tutaj przełamać się – przestać przewijać fejsa; olać filmiki na YouTube; po prostu wziąć się do roboty – dlatego musimy wdrukować sobie twardy nawyk. Tak samo z siłownią. Nieważne, czy się wyspałem, czy mam siły, czy nie. Ubieram się, pakuję i wychodzę. Dziękuję sobie po treningu. Miesiąc później nawet nie muszę się do wychodzenia z domu zmuszać.

 

Niektórzy ludzie całe życie czekają na natchnienie, by zabrać się do pracy. I na czekaniu się kończy. Wena to jedna wielka ściema. Czasem przychodzi raz w miesiącu, czasem wcale. Warunkowanie od niej działania jest równie naiwne, co hasło: “Kariera w McDonald’s”. Gdybym pisał na blog tylko wtedy, kiedy czuję do tego powołanie, to publikowałbym 5 tekstów w roku. 

 

W tym kontekście najbardziej przełomowe było dla mnie właśnie pisanie książki, bo całkowicie zmieniło moje podejście do “natchnienia” w pracy. Kiedyś uważałem, że żeby pisać muszę koniecznie być we flow – z doświadczenia wiedziałem, że właśnie wtedy piszę najlepsze teksty. To piękny stan, w którym istnieją jedynie moje palce przebierające po klawiaturze, a sam jestem tylko pośrednikiem. Mam wtedy dostęp do wszystkich zasobów twórczych, a efekt końcowy zawsze oceniam na “lepiej nie dało się tego napisać”. Niestety, jasne dla mnie było, że czekając na flow nie skończę powieści nigdy. Zmuszałem się więc do pisania – wbrew wewnętrznemu sprzeciwowi po prostu otwierając laptopa, sadzając tyłek na krześle i odpalając dokument – i wsiąkałem całkowicie, bardzo często łapiąc flow. Jeśli to nie pomagało, cofałem się o 5-10 stron i czytałem tekst, starając się poczuć zawarte w nim emocje. W przypadku wyjątkowych trudności dodatkowo odpalałem muzykę, która kojarzyła mi się z daną historią lub przeglądałem związane z nią zdjęcia. Dzięki temu byłem w stanie zmienić zasady gry, odwrócić proces. Zamiast czekać na wenę, zaczynałem pracować i wtedy (oczywiście – nie zawsze) sama do mnie przychodziła.

 

Ociągałem się z książką zbyt długo – bo etyka jej tworzenia wciąż daleka była od perfekcji – ale licząc jedynie na momenty, kiedy chciało mi się ją pisać, nie skończyłbym jej wcale.

 

 

**

 

W moim przypadku jestem efektywny tylko przy zastosowaniu wszystkich trzech punktów jednocześnie. Oczywiście, jak już wspominałem wyżej, najważniejsze są nawyk i egzekucja.

 

Zewnętrzne narzędzia, z jakich korzystam to: Google Docs oraz Google Keep. Docs’y przydają się na etapie planowania i rozpisuję w nich wszystko, co jest do zrobienia. W Google Keep natomiast tworzę listę z celami na konkretny dzień i w miarę realizacji po prostu je wykreślam. Istnieje wygodna apka na telefon, która przydaje się również do robienia notatek i zbierania różnych informacji. Nie potrafię już bez niej funkcjonować i gorąco ją polecam. Świetne jest tworzenie kategorii na zasadzie kolorów poszczególnych wpisów. Wersja na komputer pod linkiem keep.google.com.

 

Czasem przydaje się też mindmup, czyli przejrzysta mapa myśli, ale dawno już nie korzystałem.

 

 

Dobra, to moje taktyki – a co z Waszymi? Czekam na komentarze i wnioski na temat długoterminowej efektywności. Z pewnością są tu osoby, które robią coś więcej poza oglądaniem serialów HBO…

 

…prawda?

 

Artykuł Wstęp do długoterminowej efektywności pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci/feed 0