praca – VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ https://v1ncentify.prohost.pl O kobietach, życiu i zdrowym do niego podejściu. Mon, 03 Jan 2022 16:05:35 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.0.2 To był pierwszy taki rok https://v1ncentify.prohost.pl/post/byl-pierwszy-taki https://v1ncentify.prohost.pl/post/byl-pierwszy-taki#comments Tue, 29 Jan 2019 15:48:08 +0000 https://www.v1ncent.pl/?p=3761 Dawno nie robiłem podsumowań rocznych. Nie mam zamiaru do nich wracać, ale miniony rok był wyjątkowy. Skradnę więc nieco Twojego skupienia.

Artykuł To był pierwszy taki rok pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Dawno nie robiłem podsumowań rocznych. Nie mam zamiaru do nich wracać, ale miniony rok był wyjątkowy. Skradnę więc nieco Twojego skupienia.

2013-2017

Nie wiem, co robię z własnym życiem. Budzę się rano, patrzę w sufit i po plecach wspina się coś oślizgłego.

 

Rozpraszam się. Pracuję i się socjalizuję. Z początku mieszkam na Mokotowie, a poranki i wieczory spędzam przy laptopie produkując wpisy lub w zmiętej pościeli z dziewczynami, popijając wino i oglądając filmy. Każde krzesło w moim pokoju to rozpadająca się atrapa, każdy kolejny seks w rozklekotanym łóżku to następna połamana w nim deska. Miewam noce, kiedy budzi mnie trzask, gdy jedna część łóżka wypada z zawiasów i ląduję na ziemi.

 

Tworzę Płonąc w atmosferze, wypruwam się dla Ciebie. I ciągle się boję.

 

Wpełza po plecach, zawija wokół gardła.

 

Wychodzę na imprezę. Wynurzam się spomiędzy szarych bloków z grafitti Hemp Gru oraz Jebać Policję. Jestem jak karaluch. Czekam na odrapanym przystanku z wybitą szybą, wraz z innymi karaluchami. Wsiadam do zerdzewiałego autobusu, w którym śmierdzi menelem i jadę tak do klubu.

 

Pętla się zaciska, więc odpalam muzykę. Coś mnie dusi, więc wracam do mieszkania z kolejną dziewczyną.

 

Staram się zapomnieć, ale zapomnieć nie jest łatwo. Mówię sobie, że jeszcze jest czas. Jeszcze będzie dobrze.

 

Znajomi mają ciepłe etaty. Dobry social, służbowe auta. Stabilizację. Ja mam blog, szkolenia z uwodzenia i chrzęst ścierających się ze sobą płyt tektonicznych.

 

Wiesz, jaka jest zasada? Możesz zajmować się czymś egzotycznym i dziwnym tylko wtedy, kiedy jesteś człowiekiem sukcesu.

 

Chcesz dowodu?

 

Wyobraź sobie, że idziesz po ulicy i widzisz gościa, ubranego jak Marilyn Manson. Co sobie myślisz? No kurwa, dziwak. Ale gdyby to rzeczywiście był Manson, nie miałbyś nic przeciwko. Przecież to legendarna gwiazda rocka. Jej wolno.

 

Więc wyobraź sobie, że budzę się przez te wszystkie lata ze świadomością, że ledwo utrzymuję się w Warszawie, czas mija, a ja jestem śmiesznym “trenerem uwodzenia” i prowadzę “bloga o dupach”.

 

Bomba.

 

“Może poszukaj innego zajęcia?”, słyszę. Wpierw od ludzi, później łapię się na tym, że to samo powtarzam w myślach sam do siebie.

 

Ale ja nie chcę rezygnować z marzeń. W moim aucie nie ma hamulca. Jest tylko gaz do dechy i wiara w to, że nie wypadnę z trasy. Gdy raz poczujesz smak wolności, nie musząc stawiać się w firmie na określoną godzinę, nie mając nad sobą szefa i samemu zarządzając własnym czasem – już nigdy nie wpadniesz na pomysł powrotu na etat.

 

Wyprowadzając się z Białegostoku obiecałem sobie dwie rzeczy: od tej pory żadnej pracy dla kogoś oraz koniec brania pieniędzy od rodziców. Trzymałem się tych postanowień mocno, nawet wtedy, gdy ledwo wiązałem koniec z końcem i musiałem chodzić głodny. Jestem jednak bliski złamania drugiego postanowienia w momencie, w którym umiera babcia.

 

Moja rzeczywistość się sypie i potrzebuję czasu, by dojść do siebie. Nie jestem w stanie prowadzić szkoleń, czyli zarabiać nawet marnych pieniędzy. Moja praca to nie biuro i spokojny proces tylko czas z drugim człowiekiem, który płaci, więc wymaga. Klienta nie obchodzi, czy miałem dobry, czy chujowy tydzień. Klient oczekuje przygody życia i mnie w najwyższej formie.

 

Wracam więc do formy. Rzucam fajki, mimo że nigdy nie paliłem ich dużo. Prostuję plecy, otrzepuję bojowy kurz i idę przed siebie.

 

Źle dobieram współpracowników, poznaję się na ludziach. Zauważam, które uliczki są ślepe. Popełniam błąd za błędem, więc uczę się i betonuję jasną wizję, do której zmierzam.

 

Pracuję za dużo, skąpany w problemach innych ludzi, wciąga mnie ciemna, lepka depresja. Nic nie ma sensu, wymiotuję na myśl o szkoleniach. Ratuje mnie brat, kupując mi bilet na Filipiny.

 

“Po cholerę tam w ogóle lecę?”, myślę przed wylotem. Parę dni później jestem wdzięczny, że wyrwałem się z Polski. Nabieram dystansu, szerszej biznesowej perspektywy. Inspiruję się poznanymi tam ludźmi. To właśnie z Filipin zaczynam uploadować pierwsze vlogi, mierząc się z druzgocącą krytyką, ucząc się od podstaw zupełnie nowej umiejętności.

 

Uwierz mi, nie ma nic fajnego w świeceniu swoją mordą na YouTube, gdy pod wideo większość ocen to dislike.

 

Wracam do Polski, każde kolejne wideo jest lepsze. Mam nową energię do pracy.

 

Moja branża wymaga umiejętności: pisarskich, copywritingu, marketingu online, produkcji oraz brandowania filmów, występowania przed kamerą, występowania przed publicznością, coachingu, planowania strategicznego, zarządzania czasem.

 

Drążę skałę i w każdej z tych dziedzin jestem coraz lepszy.

 

Aha, przy okazji się wyprowadzam i wreszcie doświadczam ludzkich warunków mieszkaniowych (czytaj: kuchni bez karaluchów, pokoju ze sprawnymi meblami oraz łóżkiem, które wytrzymuje ciężar dwóch dorosłych osób bez groźby pęknięcia w pół).

 

Poznaję właściwą osobę do współpracy. Uczymy się od siebie, wymieniamy kompetencjami i tworzymy nową wizję.

 

Mijają dwa kolejne lata, kilka razy zmieniam mieszkanie.

 

2018

Kapitan, okręt i spokojne morze. Już nie żółtodziób, zbita naprędce tratwa i nadciągający tajfun.

 

Pierwszy rok, w którym się nie boję. W którym znam swoją wartość i mam wypracowaną solidną pozycję na rynku. Towarzyszy mi świadomość, że tworzę jeden z najlepszych brandów uwodzeniowych w Polsce. Już nie jestem dziwakiem, tylko profesjonalistą. Gości we mnie spokój.

 

Wiem, że nawet gdybym w jednej chwili wszystko stracił, posiadam zakorzenione głęboko umiejętności, dzięki którym byłbym w stanie rozpocząć od podstaw kolejny biznes.

 

Kosztowało mnie to wiele długich lat, które wspominam jako słodko-gorzką przygodę.

 

Pamiętasz moje wpisy o wytrwałości? Osiąganiu celów, motywacji i podnoszeniu się po porażkach? O zarządzaniu czasem? Jak myślisz, dla kogo je pisałem?

 

Na pewno tylko dla Ciebie?

 

Każda zapisana na tym blogu linijka gruntowała mnie w moich postanowieniach, dodawała otuchy i pozwalała nie zbaczać z kursu. 300 wpisów popełnionych od początku istnienia tego bloga to kronika wyboistej drogi od chłopca w mężczyznę, nauki odpowiedzialności, wytrwałości i zdobywania kompetencji. Cieszę się, jeśli przy okazji mogłem Cię zainspirować do większego głodu życia, wpłynąć w pozytywny sposób na Twoje filtry, przez które postrzegasz rzeczywistość. Najwięcej jednak z tych wszystkich tekstów wyniosłem ja sam.

 

Jednocześnie, daleki jestem od otwierania szampana. Nigdy nie przestanę się uczyć. Teraz jednak, po latach, mogę wreszcie robić to spokojny o przyszłość.

 

To naprawdę znaczy wiele.

 

Dziękuję więc, że jesteś ze mną – niezależnie, od którego momentu śledzisz tę podróż. Twoje wsparcie jest nieocenione.

 

To był pierwszy taki rok, a przed nami wiele kolejnych. Zgadłeś, zgadłaś – jeszcze lepszych.

 

Artykuł To był pierwszy taki rok pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/byl-pierwszy-taki/feed 6
Zapuścić korzenie https://v1ncentify.prohost.pl/post/zapuscic-korzenie https://v1ncentify.prohost.pl/post/zapuscic-korzenie#comments Mon, 15 Oct 2018 13:26:00 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=3669 Pierwszy raz od kilku długich miesięcy jestem w jednym miejscu na dłużej.

Artykuł Zapuścić korzenie pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Pierwszy raz od kilku długich miesięcy jestem w jednym miejscu na dłużej.

 

Letnie dni poprzecinane były pakowaniem się, rozpakowywaniem, zrywaniem z rana na pociąg, jazdą na lotnisko. Byłem wszędzie. Kraków, Warszawa, Sopot, Mińsk, Praga, Zakopane, Białystok, Szklarska Poręba, Płock, Wrocław – w niektórych miastach po kilka razy. Ciągle na walizkach, raz z zajebistymi ludźmi na wyjeździe, innym razem w pracy. Ludzie tęsknią do takiego życia, ale ja uważam, że we wszystkim najważniejszy jest balans. W szczególności w ostatnim miesiącu zaczęło brakować mi stabilności, znajomych procesów, rutyny. Zapuszczenia gdzieś korzeni i spokoju. Na tym całym chaosie najgorzej wyszedł mój blog.

 

View this post on Instagram

 

Mińsk, bardzo ładne miasto duchów #minsk #białoruś #belarus #trip #journey #autumn #light

A post shared by @ v1ncent.pl on

Nawet gdy chciałem o czymś napisać, to po prostu nie miałem na to czasu. Albo byłem tuż przed wyjazdem, z miliardem rzeczy na karku albo tuż po wyjeździe, z zawalonymi deadline’ami w firmie szkoleniowej.

 

Na szczęście dla mnie oraz tych, którzy lubią czasem blog czytać – wróciłem i mam zamiar choć na chwilę osiąść w jednym miejscu. Nieuchronnie nadciąga zima, co znacznie ułatwi mi powrót do środka.

 

Ostatnie miesiące gałka z napisem “ekstrawertyzm” przekręcona była do oporu. Jak nie z przyjaciółmi, to z klientami, ciągle przeżywając, wyrzucając siebie na zewnątrz, cała masa socjalnych sytuacji. Najwyższa pora, by zająć się też zaniedbanym introwertyzmem. Troszkę odzwyczaić się od ludzi, mniej jeździć, a więcej myśleć, analizować i układać. Czytać więcej książek, więcej też pisać, powrócić do konketnej etyki pracy.

 

Na liście do zrobienia mam w tym momencie:

 

#1. Zadbać o jesienną suplementację – wszystko, co podniesie mi odporność, właśnie wychodzę z dość uciążliwego zapalenia oskrzeli i zrobię wszystko, by uniknąć ponownej infekcji.

 

#2. Przeskanować zdrowie – wszystkie badania od A do Z.

 

#3. Wrócić na siłownię i utrzymać jak najdłużej konkretny ciąg – infekcja wykluczyła mnie z treningów już ponad miesiąc temu, czuję się trochę sflaczały i gdyby nie codzienne rozciąganie z rana, moje samopoczucie w tym momencie byłoby już kiepskie.

 

#4. Wrócić do w miarę restrykcyjnej diety – przede wszystkim przestać jeść na mieście, znów każdego dnia gotować. Oszczędzę dzięki temu furę pieniędzy i wspomogę punkt #1.

 

#5. Znów pisać poranny dziennik – do którego będę zrzucał wszystkie poranne myśli. Kiedyś byłem dość sceptyczny i takie pisanie mi się znudziło, ale gdy niedawno odkopałem mój zeszyt, byłem zachwycony. Taki dziennik pomaga nabrać zdrowej perspektywy na codzienność oraz pozwala mierzyć progres, gdy wracam do niego po kilku miesiącach.

Mam kilka historii, które chcę Ci opowiedzieć. Parę przemyśleń, które muszą zostać ułożone w zdania. Zrobię to.

 

Ale wpierw rozpakuję walizkę.

 

Artykuł Zapuścić korzenie pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/zapuscic-korzenie/feed 4
Skąd wiem, że Ci nie wyjdzie? 4 symptomy https://v1ncentify.prohost.pl/post/skad-wiem-ze-ci-nie-wyjdzie-4-symptomy https://v1ncentify.prohost.pl/post/skad-wiem-ze-ci-nie-wyjdzie-4-symptomy#respond Thu, 14 Sep 2017 15:06:09 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=3094 Niezależnie od tego, czy planujesz zrobić sześciopak, zostać najbogatszym człowiekiem w Polsce, czy przespać się z Emily Ratajkowski - jeśli spełniasz któryś z poniższych punktów, to bardzo prawdopodobne, że skończysz na zgrzewce VIP-a z Biedronki, ze średnią krajową i przypadkową Emilką.

Artykuł Skąd wiem, że Ci nie wyjdzie? 4 symptomy pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Niezależnie od tego, czy planujesz zrobić sześciopak, zostać najbogatszym człowiekiem w Polsce, czy przespać się z Emily Ratajkowski – jeśli spełniasz któryś z poniższych punktów, to bardzo prawdopodobne, że mimo wysokich ambicji skończysz na zgrzewce VIP-a z Biedronki, ze średnią krajową i przypadkową Emilką.

Ostatnie miejsce w wyścigu nie jest przypadkiem i prawie zawsze łatwo je przewidzieć, diagnozując jeden z czterech symptomów:

1. Mówisz, że wpierw musisz wszystko dokładnie zaplanować, a działanie uzależniasz od dopięcia nic nieznaczących detali

Znam wielu mistrzów planowania. Wszyscy mają dwie wspólne cechy – nieustannie rozkminiają podbój świata, dopieszczając każdy detal oraz ciągle o tym gadają. Zwykle na pięknych szkicach i powtarzanych do porzygu bajeczkach się kończy.

To syndrom odwlekania rzeczywistego działania i egzekucji. Bo rzeczywiste działanie i egzekucja to rzeczy, które zazwyczaj wiążą się z:

  • wyrzeczeniami
  • planowaniem czasu
  • zdolnością do intensywnej pracy
  • zmianą dotychczasowych nawyków
  • wyjściem ze strefy komfortu
  • gotowością do popełnienia błędu i doświadczenia porażki

 

Jeden z moich starych znajomych, wybitny leń, zawsze przed przystąpieniem do jakiegokolwiek działania musi mieć dokładny plan. Gdy jest już plan, koniecznie musi mieć sprzęt. Więc wydaje pieniądze, kupuje masę towaru. No, ale pracy dalej nie ma – bo klimat nie ten, trzeba wyjechać. Więc wyjeżdża daleko, by odnaleźć spokój ducha i wenę do pracy. Jak można łatwo się domyślić, z wyjazdu wciąż wraca z niczym, bo zamiast skupić się na TWARDYCH rzeczach, które dają rezultat – wpompować energię we właściwe miejsce, takie jak efektywna praca minimum 6 godzin dziennie – on koncentruje się na substytucie działania, który choć na chwilę da mu spokój ducha.

Przecież zrobiłem plan! Kupiłem sprzęt? Kupiłem! Jestem bliżej, niż dalej. Wyjechałem, by pracować, a że na miejscu nie było ku temu warunków, to co ja poradzę?

Takie przenoszenie odpowiedzialności godne przedszkolaka i możliwe, że związane właśnie z jakimś nawykiem wyniesionym z dzieciństwa.

Co, jeśli po otwarciu sprzedaży nikt nie kupi mojego produktu? Co, jeśli dostanę negatywne opinie, gdy wypuszczę pierwszy film na Youtube? Co, jeśli tylko się ośmieszę?

Tak, to mało przyjemne rzeczy. Można ich w łatwy sposób uniknąć… odwlekając działanie, czyli prokrastynując. Tylko, że odwlekanie działania ciąży na psychice, jakże to – miałem robić, a nie robię? Dlatego takie nicnierobienie trzeba sobie ładnie wytłumaczyć, zracjonalizować. Najbardziej w takich ludziach zadziwia mnie zawsze nie to, w jaki sposób tłumaczą innym ludziom opóźnienia w swoich projektach, ale jak robią to przed własnym odbiciem w lustrze.

To jakaś wyższa szkoła robienia siebie w chuja, cieszę się że do takiej nigdy nie uczęszczałem.

2. Nie potrafisz nic zmienić w swoim życiu

Ponadprzeciętny sukces w każdej dziedzinie zaczyna się od ponadprzeciętnego działania, zdolności do “zrywów” i palenia za sobą mostów. Większość ludzi jednak zmian nie lubi i unika jak ognia. Jeśli w swojej codzienności raz za razem przegrywasz z kolejną obietnicą, którą sobie składasz, jeśli nie potrafisz przestać pić alkoholu co weekend, ograniczyć wydawania pieniędzy na bzdury, czy w końcu rzucić palenia – bardzo łatwo jest przewidzieć rezultat Twego kolejnego “od dziś nie będę… xyz”. Ty myślisz, że przekładanie ważnych dla Ciebie rzeczy to nic takiego, podczas gdy w rzeczywistości jest to kula łańcuchowa, która sieje spustoszenie i okulawia Twoją zdolność do podążania za celem.

Historia nietrzymania się swoich własnych postanowień to brzemię, które osłabia poczucie własnej wartości, a także robi z silnej woli roztopione na patelni masło. Zawiedź samego siebie wystarczającą ilość razy, by wpaść w niekończące się Limbo, gdzie każdy kolejny projekt, każde postanowienie i obietnica zmiany skończy się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyszła – w dupie. Silna wola to mięsień, niećwiczona zanika, idzie na straty, podczas gdy Ty dryfujesz w brei własnej codzienności, jak niezdolny do zmiany czegokolwiek kadłubek.

3. Inni zarządzają Twoim czasem za Ciebie

Bardzo prosta zasada – jeśli nie zaplanujesz swego czasu, inni chętnie zrobią to za Ciebie. Gdyby ci “inni” mieli zbieżne cele z Twoimi, nie byłoby to aż takie złe. Najczęściej jednak zjawisko polega to na tym, że kończysz robiąc rzeczy, których nie powinieneś, które nie wspierają Twoich priorytetów.

Idziesz na imprezę, chociaż wiesz, że rano miałeś wstać i usiąść do nowego projektu. Jeden telefon i zaproszenie na piwo odrywa Cię od biurka, mimo że powinieneś posiedzieć jeszcze dwie, trzy godziny. Wyjeżdżasz ze znajomymi na weekend, choć masz tyle pracy, że jedynie narobisz sobie zaległości.

Trzeba ustalać priorytety. Co jest dla Ciebie najważniejsze? I wtedy tym priorytetom nadać sztywne (święte) ramy czasowe, w które nikt nie może wejść z butami. Nigdy nie odpuszczam treningu na siłowni, jeśli mam propozycję wyjścia, zrobienia czegoś innego to planuję to po przerzuceniu żelastwa. Gdy piszę na blog wyciszam telefon, ba – robię to nawet wtedy, gdy czytam książkę, bo wiem, że gdy dam się rozproszyć, to najprawdopodobniej nie zrobię obligatoryjnych 50 stron dziennie. Jeśli mam do skończenia ważny projekt to nie spotkam się z nikim na sok, na spacer, ani nawet na seks.

To ja wydzielam swój czas innym, nie na odwrót.

4. Płoniesz jak zapałka

Czyli mocnym ogniem i bardzo krótko. Szybko potrafisz złapać na coś zajawkę, wpompować cały czas i dostępną energię, by po tygodniu lub miesiącu kompletnie się wypalić i zostać z niczym.

Najczęściej ma to związek z brakiem świadomości, jak wygląda tzw. “longrun” (czyli utrzymanie się przez długi czas w wykonywanej czynności), a w związku z tym brak:

  • wizji, w co się pakujesz
  • wykształcenia korzystnych nawyków (regularność pracy)
  • rozłożenia zasobów w czasie (o tym niżej)

 

Najczęściej to zjawisko obserwowałem, gdy powstawało mnóstwo “copycat’ów”, blogów podobnych do mojego. Goście, jeden za drugim podpalali się, zakładali blogi na zajebistych szablonach i zaczynali tłuc wpisy. Już pomijam tu fakt, że bardzo wiele tych wpisów było niemalże plagiatem moich tekstów, czasem całych akapitów, czasem tylko nagłówków. Niektórzy ograniczali się jedynie do inspiracji tematyką, więc pisali o tym, co ja, jedynie innymi słowami.

 

Pierwszy błąd, jaki popełniali, to tzw. sranie contentem. Czyli zamiast rozłożyć sobie wpisy na długi czas, koleś publikował 30 tekstów w miesiącu, po czym kompletnie wypruty z sił, był w stanie produkować jeden tekst na tydzień (co przy młodym blogu jest częstotliwością absolutnie niedopuszczalną). Dodatkowo, po powiedzmy dwóch miesiącach okazywało się, że fejm nie spada z nieba, ludzie nie chcą klikać, lajkować ani komentować – fanki nie przesyłają nagich fotek na skrzynkę. To koniec motywacji, bo nasz bohater zapomniał, że do pisania trzeba mieć serce i jeśli stukanie w klawiaturę nie jest Twoim uzależnieniem, to daleko w tym biznesie nie zajdziesz.

 

Dlatego, zanim wpakujesz się w konkretną niszę zastanów się dobrze – czy lubisz to robić?

 

Oczywiście nie jest to warunek konieczny do odniesienia sukcesu, bo można wejść w biznes, którego się nie lubi, a motywacją będą pieniądze. Jednak, gdy robisz coś z pasji dużo łatwiej jest zachować zdrowie psychiczne, nie wypalić się i przetrzymać gorszy okres.


Rzeczy takie, jak prokrastynacja, brak silnej woli, asertywności i słomiany zapał nie są łatwe do naprawy, wiem. Jednak już sama świadomość problemu czasem wystarcza, by rozpocząć reakcję łańcuchową prowadzącą do jakiejkolwiek zmiany. To pierwszy krok: przyznać, że coś jest nie tak.

Pierwszy i zarazem najtrudniejszy.

Artykuł Skąd wiem, że Ci nie wyjdzie? 4 symptomy pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/skad-wiem-ze-ci-nie-wyjdzie-4-symptomy/feed 0
Poranne rytuały, czyli jak wejść w dzień z buta https://v1ncentify.prohost.pl/post/poranne-rytualy-czyli-jak-wejsc-w-dzien-z-buta https://v1ncentify.prohost.pl/post/poranne-rytualy-czyli-jak-wejsc-w-dzien-z-buta#respond Thu, 01 Jun 2017 18:44:52 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=2886 Zostałem fanem porannych rytuałów. Wiem, że fajnie jest z rana się powyciągać i scrollować w nieskończoność fejsa w telefonie, sprawdzać wszystkie kompletnie bezużyteczne i pozbawione jakiejkolwiek wartości powiadomienia. Teraz wiem też, że jeszcze fajniej jest zacząć dzień konkretnie i w taki sposób, by podbić swoją efektywność i samopoczucie.

Artykuł Poranne rytuały, czyli jak wejść w dzień z buta pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Zostałem fanem porannych rytuałów. Wiem, że fajnie jest z rana się powyciągać i scrollować w nieskończoność fejsa w telefonie, sprawdzać wszystkie kompletnie bezużyteczne i pozbawione jakiejkolwiek wartości powiadomienia. Teraz wiem też, że jeszcze fajniej jest zacząć dzień konkretnie i w taki sposób, by podbić swoją efektywność i samopoczucie.

Już wcześniej opracowałem własne rytuały, które jednak dopiero teraz nabrały twardej, wojskowej musztry. Pozwalają mi przede wszystkim pozbyć się głupich, zbędnych myśli z głowy; przygotować pokój do pracy oraz odpalić laserowe skupienie na zadaniach, które mnie czekają, słowem – wejść w dzień z buta.

Po pierwsze: posłać łóżko i posprzątać pokój

Ma to ogromne znaczenie w kontekście pracy z domu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób to działa, ale kiedy mam w pokoju bałagan, poskręcane i zaśmiecone mam też myśli. Ciężko jest się skupić. Tym bardziej, jeśli do tego wszystkiego obok biurka, przy którym pracuję, nonszalancko rozpierdolona jest kołdra, w której przed chwilą spałem. Łóżko kojarzy się ze spaniem i innymi przyjemnymi rzeczami, a nie z pracą, więc rozprasza.

Priorytetem po przebudzeniu jest dla mnie posprzątać pokój (oczywiście bez przesady, to nie jest tak, że biegam dookoła jak pojebany robiąc kurze – wystarczy poodkładać rzeczy na miejsce, pozmywać kubki i posegregować ciuchy) i posłać nieszczęsne łóżko. Już po odhaczeniu tych dwóch czynności czuję się poukładany w środku i gotowy do pracy.

Po drugie: wpis w dzienniku

Ukradłem ten patent od Tima Ferrisa. Obecnie prowadzę dziennik ponad tydzień – siadam do biurka, otwieram zeszyt, wpisuję datę i piszę. Co piszę? Wszystko. O której wstałem, jaki mam plan na dzień, czego się obawiam, jak się czuję i generalnie wszystkie inne przemyślenia, których mam ochotę się pozbyć, zabazgrując kartkę za kartką.

Z początku planowałem robić to w Wordzie, ale komentarze na blogu Ferrisa przekonały mnie, żeby kupić zeszyt – i powiem Wam, że to zupełnie inna jakość pisania. Głowię się, jak to działa i… nie wiem. Jest coś niesamowitego w fizycznym prowadzeniu długopisu. Przy tej okazji dokonałem zaskakującego odkrycia, że moje pismo wygląda, jak bazgroły heroinisty na odwyku, któremu w dodatku amputowano ręce i teraz musi pisać stopą.

Pisząc ręcznie inaczej układam myśli. Zauważam nawet, że wpadam na pomysły, które nie przychodzą mi do głowy, gdy używam klawiatury. Przede wszystkim jednak dziennik to taki trochę śmietnik, gdzie bez żadnych skrupułów mogę zrzucić balast – ciężkie, niewygodne myśli, pierdoły, które tłuką się po zaspanej czaszce. Gdy zamykam zeszyt, czuję się oczyszczony i lekki. Polecam.

Ponieważ żyję głównie z pisania, dziennik w moim przypadku spełnia jeszcze jedną, dodatkową funkcję – pozwala się “odetkać” i już na starcie dnia poczuć dumę z zapisania tych kilku kartek. To znaczy bardzo, bardzo wiele.

Po trzecie: dziesięć minut medytacji

Natychmiast po zamknięciu zeszytu siadam sobie w fotelu, prostuję plecy (nie dotykam oparcia), wybieram punkt za oknem i wpatruję się w niego, skupiając się na oddechu. 8 sekund wdech, 8 sekund wydech. Przepuszczam myśli, nie skupiając się na nich. Staram się poczuć moją fizyczną obecność, dotrzeć do miejsca, w którym nie istnieje przeszłość, przyszłość. Czysta pustka i doświadczanie chwili. Medytuję już od 2-3 miesięcy, ale dopiero od 3-4 tygodni regularnie, codziennie. Powoli zaczynam zauważać prawdziwe, namacalne efekty, takie jak:

  • Ustabilizowany nastrój
  • Spokój wewnętrzny
  • Wyluzowanie w stresogennych sytuacjach i większa kontrola nad własnymi odruchami
  • Zwiększona świadomość tego, skąd biorą się konkretne myśli i emocje, poprawiona introspekcja
  • Lepszy focus, a co za tym idzie zwiększona efektywność, gdy zaraz po medytacji zabieram się do pracy

 

Niby małe rzeczy, a zwiększają moją efektywność. To takie małe cegiełki, pozwalające nabrać rozpędu i odświeżyć wiarę w to, że jestem w stanie realizować zadania, które na mnie czekają. Dzięki temu banalnie proste wydaje się zabranie za konkretne obowiązki. Jako osoba, która najczęściej pracuje z domu, nie wyobrażam sobie na ten moment lepszej procedury rozpoczęcia dnia.

 

Dodatkowo, te nawyki pozwalają mi ćwiczyć silną wolę, co ma kolosalny wpływ na takie rzeczy, jak poczucie własnej wartości, zaufanie do samego siebie czy realizację wyznaczonych celów. Więcej o silnej woli (między innymi w kontekście relacji damsko-męskich) mówię w najnowszym vlogu:

 

 

A jakie Wy macie poranne rytuały? Jak wygląda Wasz początek dnia?

Nie wstydzić się, pisać. W nagrodę rozdaję cukierki. Z kwasem.

 

Artykuł Poranne rytuały, czyli jak wejść w dzień z buta pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/poranne-rytualy-czyli-jak-wejsc-w-dzien-z-buta/feed 0
Jak powstaje wpis na blog? https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog#respond Sun, 26 Mar 2017 13:57:54 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=2556 Jak łatwo jest w dzisiejszych czasach chłonąć. Filmiki, artykuły, blogi. O wiele trudniej jest content produkować, dzielić się treścią. Wiem, bo robię to od kilku dobrych lat. Zawsze jednak wolałem miejsce po drugiej stronie. Kojarzyło mi się z wyzwaniem. Nie ma żadnego wyzwania w byciu konsumentem treści, natomiast kiedy jesteś producentem...

Artykuł Jak powstaje wpis na blog? pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Jak łatwo jest w dzisiejszych czasach chłonąć. Filmiki, artykuły, blogi. O wiele trudniej jest content produkować, dzielić się treścią. Wiem, bo robię to od kilku dobrych lat. Zawsze jednak wolałem miejsce po drugiej stronie. Kojarzyło mi się z wyzwaniem. Nie ma żadnego wyzwania w byciu konsumentem treści, natomiast kiedy jesteś producentem… 

Tworzenie bloga to przywilej i przekleństwo. Przywilej, bo każdy chce mieć swoich odbiorców, wpływać na ludzi i ich inspirować. Świadomość, że miesięcznie czyta Cię kilkanaście tysięcy osób uskrzydla i sprawia, że myślisz w zupełnie innych kategoriach. Z drugiej strony, musisz regularnie produkować treść, bo jeśli nie będziesz tego robić, blog przestanie rosnąć i zacznie się kurczyć.

Ostatnio oglądałem film dokumentalny o procesie produkcji jednej z płyt solowego projektu IAMX. Chris Corner stwierdził, że po pewnym czasie nie potrafi już normalnie słuchać swoich piosenek. Traktuje je jak produkty, w których poprawia mechaniczne rzeczy, niedociągnięcia. Skojarzyło mi się to mocno z pisaniem, bo czasami, gdy stworzenie tekstu pochłania mi kilka dni z rzędu i po raz kolejny śledzę wzrokiem linijki w poszukiwaniu niespójności, błędów stylistycznych, ortografów – jestem kompletnie oderwany i nie posiadam dystansu. Nie potrafię powiedzieć, czy wpis jest diamentem, czy gównem. Czasem kompletnie mnie zaskakujecie. Publikuję tekst, na który już nie mogę patrzeć, myśląc “no słaby jest, ale co zrobić…”, a po kilku godzinach okazuje się, że poszedł viralem. Z drugiej strony, gdy mam wrażenie, że stworzyłem coś zajebistego, sprowadzacie mnie do ziemi i okazuje się, że ma o połowę słabsze osiągi, niż byle wrzuta napisana na kolanie w trzy godziny (o tym zjawisku szerzej będzie pod koniec dzisiejszego wpisu).

PROCES

 

No właśnie, ile zajmuje stworzenie tekstu? Od minimum 3-4 godzin do kilku dni. Wszystko zależy, jak długi jest, czy mam przemyślany koncept, czy formułuję wnioski z przemyśleń dopiero w trakcie pisania. Czy piszę na “flow” i jestem wkręcony, czy lecę tekst “na sucho”. Szybciej pisze mi się historie (bo już się wydarzyły i muszę je tylko spisać) mimo, że zazwyczaj są dużo dłuższe, niż standardowy tekst. W zwykłym wpisie, przedstawiającym jakieś idee sporo siedzę nad wstępem, zakończeniem i poszczególnymi “jebnięciami” w trakcie czytania. To trochę wybija z rytmu.

Oczywiście proces twórczy to zaledwie 60% czasu, jaki pochłania przygotowanie tekstu do publikacji. Cała reszta to:

  1. Formatowanie
  2. Czytanie w poszukiwaniu błędów
  3. Wymyślanie tytułu, nienawidzę
  4. Znów czytanie i poprawki
  5. Znalezienie obrazka
  6. Czytamy po raz kolejny
  7. Wybranie zajawki tekstu na Facebook
  8. Finalne czytanie tekstu i ostatnie poprawki
  9. Publikacja
  10. Jeśli wszystko jest okej, wrzuta na fanpage
  11. Jeśli nie jest okej cofnięcie publikacji
  12. Poprawki
  13. Ponowna publikacja

 

Czasami odpalam edytor, bo muszę. I to jest najlepsza sytuacja dla mnie. Wypruwam się, bo coś w moim życiu wykoleiło mnie emocjonalnie, oburzyło, czy złożyło się w zupełnie nową, ekscytującą perspektywę, którą chcę się podzielić. Tworzenie jest wtedy bezwysiłkowe, odurzające, satysfakcjonujące.

Z drugiej strony, bardzo często wieczór pisania na blog wygląda u mnie tak, że siadam i tworzę kilka luźnych szkiców różnych tekstów. Tu zapiszę jedno zdanie, w drugim szkicu 3 akapity, a w trzecim tylko tytuł. Tworzę sobie “nasionka”, z których kolejnego dnia wybieram i siadam do pisania. Mam natomiast jedną cechę, która często doprowadza mnie do szaleństwa – nie potrafię pisać o czymś, czym nie jestem na dany moment “zajarany”, co emocjonalnie mi nie gra. Mógłbym zaraz usiąść i nabazgrać wpis o motywacji, ale jeśli nie czuję tematu w tej chwili, to nic z tego. Pisanie tekstu “na sucho” to dla mnie prawdziwa męczarnia (coś jak walenie konia papierem ściernym), polegająca w dużej mierze na stosowaniu różnych tricków, by w końcu “wbić się” we flow i tekst poczuć.

Najtrudniejsze chwile to takie, kiedy wiem, że powinienem coś napisać, ale zamiast tego bez końca patrzę się w przeklęty, migający kursor. Przez bardzo długi czas właśnie tak wyglądało moje każde posiedzenie przy blogu. Mam nadzieję już nigdy do tego koszmaru nie wracać (znów, dokładne wyjaśnienie pod koniec tekstu). Potrafiłem marnować 4 do 6 godzin dziennie bez zapisania nawet kilku linijek nadających się do publikacji. I tak przez kilka dni z rzędu. Produktywność zerowa przy maksymalnym wypruwaniu się emocjonalnym. Po takiej bezowocnej sesji czułem się jak zombie i ogarniało mnie obrzydzenie do wszystkiego, co związane z moim brandem.

Przykładowa historia edycji wpisu (wygląda, jakbym w trakcie ciął się żyletką, ale zapewniam, że tak wygląda proces – gdybym miał tu wkleić historię edycji “trudnego” tekstu, scroll by Wam w myszce pierdolnął). Każda linijka to moment, kiedy klikałem “zapisz szkic”:

scroll

Tak z kolei wygląda wpis stworzony na flow (Pociąg, na który zaspaliśmy):

flow

Rdzeń tekstu, wszystko co musiało się w nim znaleźć spisałem zrywając się w środku nocy do laptopa, zaledwie 35 minut pisania w transie. Cały kolejny dzień to formatowanie, poprawianie, zamienianie miejscami akapitów i inne nudne czynności.

Rekordzistą, jeśli chodzi o czas pisania jest jednak chyba Spotkajmy się głębiej:

flow2

W trakcie byłem tak pochłonięty, że nie zauważyłbym, gdyby za oknem wyrósł mi grzyb atomowy. Wpis był skończony i gotowy do publikacji w zaledwie 30 minut.

 

Wartość tekstu, czyli jak dostałem po dupie

 

Gdy tylko zaczynałem z blogowaniem, wszystko było proste. Miałem pomysł, pisałem i wrzucałem. Pięć osób lubi to. Wow, nowy rekord!

Z czasem, gdy się rozrosłem, coraz więcej osób odwiedzało witrynę, a fanpage zaczął się ładnie zaokrąglać, zacząłem bardzo dużą wagę przywiązywać do tego, jak rozchodzi się nowy tekst. Ile łapie polubień, ile komentarzy. Jaki jest stosunek polubień do zasięgu posta. Jaki stosunek polubień do czasu publikacji na Facebooku. Ile insta-likeów w ciągu pierwszych trzech minut. Wariactwo.

Byłem jak szafiarka, która w panice restartuje komputer, bo może licznik lajków na fejsie się zaciął.

Doszło do tego, że wartość tekstu oceniałem na podstawie statystyk. Jeśli wpis szedł dobrze – napisałem coś dobrego. Jeśli szedł źle – zjebałem, stworzyłem chłam. Ugrzęzłem w tej pułapce myślowej na bardzo długi czas, powoli tracąc połączenie z najważniejszą funkcją pisania. Tworzenie przestało być dla mnie kanałem beztroskiej ekspresji, zamieniło się w ciężką pracę. Pisanie pod publikę, nerwy, zniechęcenie. Zostałem zakładnikiem moich fanów na Facebooku. Byliście moją jedyną wyrocznią (oddawajcie hajs za psychologa).

Wtedy nastąpił przełom. Napisałem tekst Gówno prawda, po plecach przebiegały mi ciarki na samą myśl o publikacji. Czułem, że jest dobry, że włożyłem w niego część siebie. Wrzuciłem go na fanpage i… nic. Żałosna liczba polubień, małe zainteresowanie. Poczułem się bardzo zawiedziony, pogrążyłem w drażliwym humorze i ciemnych myślach. Po jakichś dwóch godzinach na fejsie wyskoczyło mi powiadomienie, że ktoś oznaczył mój fanpage w poście. Okazało się, że Karolina ze Słowem w sedno udostępniła mój wpis. Scrolluję na dół. Kilka tysięcy polubień, kilkadziesiąt komentarzy.

To był moment, w którym się obudziłem i zrozumiałem, jak bardzo byłem głupi oddając ludziom prawo do decydowania o moich emocjach. Zrobiłem sobie detoks i rozpocząłem proces odklejania się od rezultatu. Wróciłem do przekonania, że to ja decyduję o wartości wpisu. Oczywiście skłamałbym, gdybym napisał, że mam kompletnie w dupie to, czy tekst zostaje przez Was doceniony, czy nie. W tym momencie to jednak tylko dodatek. Najbardziej liczy się moja subiektywna ocena. Dla przykładu, To zawsze był film opisuje jeden z ważniejszych, bardziej emocjonalnych i romantycznych momentów, jakie przeżyłem. Do dziś często wracam do tego wpisu i uważam, że napisany jest bezbłędnie. 50 polubień, a według mnie spokojnie wchodzi do Top5 najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek wyszły spod moich palców.

Efektem tych spostrzeżeń są wpisy, w których dużo musicie się domyślać. Gdzie nie wykładam czarno na białym, nie uprawiam łopatologii. Używam skrótów myślowych, przedstawiam emocje w dokładnie takiej formie, w jakiej się we mnie kłębią. Zauważyłem, że kto ma zrozumieć i docenić ten i tak to zrobi, a cała reszta nieposiadająca punktów odniesienia skazana jest na niezrozumienie, błąd w interpretacji. Dzięki temu pisanie na powrót stało się dla mnie nieskażoną, wolną ekspresją.

Gdyby nie ta mentalna zmiana, nie dałbym rady opublikować książki. Po prostu nie wytrzymałbym krytyki. Moje dziecko, Płonąc w atmosferze, poradziło sobie fantastycznie, zebrałem świetne recenzje i dziesiątki maili z gratulacjami – myślę, że głównie dlatego, że powieść jest jak szot wódki: szczera, surowa i przez to mocna, uderzająca w głowę. Oczywiście było kilka osób, którym się nie podobało. Tylko, że bogatszy w doświadczenie nauczyłem się tym nie przejmować. Ja tę książkę napisałem dla siebie i osób, które podobnie jak ja kiedyś są zagubione i nie wiedzą co zrobić, by wydostać się z mentalnego więzienia. Płonąc w atmosferze ma inspirować i tchnąć nadzieję, a ponieważ opowiada o najważniejszym etapie mojego życia – spisałem tam wszystko dokładnie w taki sposób, w jaki się wydarzyło, niczego nie przekłamując. Jeśli komuś nie podobają się przedstawione w niej fakty, zawsze może wrócić do czytania fantastyki. Czasem słyszałem, że książka jest zbyt emocjonalna i przez to babska (także twardzielom jej nie polecam, spodoba się tylko innym, podobnym mi uczuciowym pizdom). Spoko, ja tak czułem i czuję, przeżywałem i przeżywam, więc tak piszę. Zastanowiłbym się gdyby ktoś skrytykował twarde rzemiosło – styl, w jakim napisałem powieść – bo tutaj mógłbym wyciągnąć konstruktywny feedback. Przekaz powieści trafił dokładnie w te osoby, w które miał trafić. Jeśli w Ciebie nie trafił, to najprawdopodobniej po prostu nie znajdujesz się w mojej grupie docelowej.

Aż boję się pomyśleć, jak wykastrowana i obrzydliwie poprawna byłaby to książka, gdybym wcześniej nie przewartościował sobie pisania i dalej na pierwszym miejscu stawiał to, by moja twórczość podobała się każdemu – zamiast skupić się na tym, jaką mam wizję i co konkretnie chcę przekazać zawężonej grupie odbiorców, brutalnie i z całą mocą uderzając w punkt.

Na sam koniec załączam statystyki dzisiejszego tekstu (tak, był gotowy już na piątek, ale oprócz soboty to najgorszy dzień na publikację tekstu – jesteście zbyt zajęci dawaniem w palnik, żeby dać się rozproszyć czemuś, czego nie można wypić, wciągnąć lub bzyknąć):

Screenshot_3

Wiecie, co macie teraz zrobić. Pod spodem jest przycisk “Lubię to”, a jeszcze niżej miejsce na komentarz. Wszystko na mój koszt 😉

Artykuł Jak powstaje wpis na blog? pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/jak-powstaje-wpis-na-blog/feed 0