egzekucja – VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ https://v1ncentify.prohost.pl O kobietach, życiu i zdrowym do niego podejściu. Mon, 03 Jan 2022 16:05:35 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.0.2 Wstęp do długoterminowej efektywności https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci#respond Thu, 31 Mar 2016 13:39:56 +0000 http://www.v1ncent.pl/?p=1212 Przez pierwsze ćwiczenia przeszedłem błyskawicznie i stanąłem twarzą w twarz z rozprawką. Przeszyły mnie ciarki na samą myśl o zagłębianiu się w dylematy Wokulskiego i zblazowanej, wyrachowanej księżniczki, której nikt nie nauczył pokory. Pięć razy zabierałem się do napisania pierwszego zdania, za każdym razem kończyło się to tak samo: Bezradność, wstręt, odkładam długopis.

Artykuł Wstęp do długoterminowej efektywności pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
Rok 2008, maj: Pisemna matura z języka polskiego

 

Przez pierwsze ćwiczenia przeszedłem błyskawicznie i stanąłem twarzą w twarz z rozprawką. Przeszyły mnie ciarki na samą myśl o zagłębianiu się w dylematy Wokulskiego i zblazowanej, wyrachowanej księżniczki, której nikt nie nauczył pokory. Pięć razy zabierałem się do napisania pierwszego zdania, za każdym razem kończyło się to tak samo: Bezradność, wstręt, odkładam długopis.

Patrzę na zegarek. Zostały ponad dwie godziny. Rozglądam się, wszyscy pochylają się nad egzaminem i z namaszczeniem coś skrobią. Czuję zazdrość i jestem znudzony. Na próbę podchodzę raz jeszcze do karkołomnego zadania. Patrzę w puste miejsce na kartce, jak na migający kursor w edytorze tekstu. Mam blokadę twórczą, kapituluję. Stwierdzam, że muszę sięgnąć po niezawodny, aczkolwiek niebezpieczny trick – przyłożyć sobie nóż do gardła. Przeciągam się i odchylam, swobodnie opierając plecy na krześle. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej i wyglądam przez okno. Postanawiam przez całą godzinę nie dotknąć rozprawki i zostawić sobie równe 60 minut. Doprowadzić do sytuacji, w której już będę musiał zacząć pisać albo zawalę maturę. Uznaję, że to najlepsze wyjście, biorąc pod uwagę fakt, że mózg odmówił mi posłuszeństwa. Siedzę więc i podziwiam soczyste, zielone drzewa. Po gałęzi biega wiewiórka. Niebo jest błękitne i czyste, gdzieniegdzie jedynie poprzecinane jasnymi paskami chmur. Ponownie rozglądam się po sali. Wszyscy piszą, jakby jutra miało nie być. Nauczycielka patrzy mi w oczy, marszczy brwi i bezgłośnie pyta: “W porządku?”.

Kiwam głową i uśmiecham się. Następnie opływam bardzo daleko.

– Została godzina – mówi nauczycielka do wszystkich, aczkolwiek wiem, że komunikat skierowany jest przede wszystkim do mnie.

Biorę długopis, czytam temat rozprawki. Wzbiera we mnie niepokój, przecież to tylko 60, a w zasadzie już 59 minut. Muszę napisać cały tekst, a następnie go jeszcze sprawdzić i poprawić. O kurwa, co ja najlepszego zrobiłem, po co mi to było?! Ostatni raz się rozglądam, ludzie dalej piszą, ale już na mniejszej spinie. Co więcej, zabazgrane mają po dwie strony A4. Ja mam pusto. Nagle, falami napływa wena. No dobra, nie wena, tylko przerażenie. Moja ręka jest jak tornado wypluwające litery, słowa, zdania. Zalewam kartkę nitkami tekstu i jedyne, o czym myślę, to żeby się z wrażenia nie zesrać. Dodaję sobie otuchy wspominając, jak kiedyś napisałem rozprawkę na kolanie, w piętnaście minut – tuż przed lekcjami. Wmawiam sobie, że zdążę. Jednocześnie spycham w podświadomość fakt, że wtedy ledwo dostałem 3 na szynach i to tylko dlatego, że babka mnie lubiła. Wpadam w trans. Już nie oceniam Wokulskiego, nie taplam się w obrzydzeniu do Izabeli. Nie wiem, jaki jest klucz, ale konstruuję tekst tak, by nie można było się do niego przyczepić. Jestem wzorowym, przewidywalnym i pozbawionym emocji uczniem języka polskiego.

Mrugam i powoli wracam do rzeczywistości. Mam jeszcze zapas dziesięciu minut. Czytam tekst, poprawiam powtórzenia i błędy składniowe. Dwie minuty, odkładam długopis, przecieram oczy. Oddaję pracę i wychodzę z sali, palcami luzuję krawat. Biorę głęboki wdech i czuję obezwładniającą ulgę, która przetaczając się przez moje ciało podmienia mięśnie na żelki Haribo.

Udało się, ale mam ochotę cofnąć się w czasie o dwie godziny i pierdolnąć sobie z liścia.

*

Wszyscy znamy podobny scenariusz. Odkładanie obowiązków na ostatnią chwilę. Praca, do której siadamy dopiero wtedy, gdy deadline przypala nam dupę. Moment, w którym okazuje się, że potrafimy być: kreatywni, pracowici i efektywni, a zarywanie nocek nie stanowi absolutnie żadnego problemu. Nie chcę w tym wpisie pokrywać tematu prokrastynacji, która prowadzi do tego schematu (bo ktoś już zrobił to na tyle dobrze, że bym się tylko skompromitował). Zamiast tego, chciałbym skupić się na taktykach osiągania najtrudniejszych zadań – czyli tych bez deadline’ów, których odkładanie w czasie nie powoduje żadnych konsekwencji.

Co najwyżej wyrzuty sumienia, ale z nimi potrafimy żyć, prawda?

Jest to problem, z którym borykają się wszyscy artyści, freelancerzy, blogerzy oraz ludzie ogarniający: projekty, własną działalność, start-upy itd.

Jedyne działające sposoby na osiąganie osobistych celów długoterminowych, jakie znam i stosuję wypisałem poniżej. W kolejności od najmniej skutecznego.

Wizja nagrody

 

Czyli co będzie, gdy zrealizuję cel? Jak zmieni się moje życie? Co będę wtedy czuł? Jest to bardzo pozytywna i napędzająca motywacja. Warto przypominać sobie, po co pracujemy nad daną rzeczą. Bez tego łatwo jest po drodze zgubić tę iskrę, ostrość widzenia – utopić ją w codzienności. Wtedy wkrada się marazm, zniechęcenie i dziwne poczucie, że sami już nie wiemy, po co poświęcamy tyle czasu, emocji i energii. Wizja musi być klarowna i atrakcyjna.

 

Niestety, motywacja jaka się z nią wiąże bywa ulotna – taki chwilowy zapłon. Szczególnie wtedy, gdy potrzeba osiągnięcia celu to niekoniecznie sprawa “paląca” i nasz komfort życia w danym momencie jest znośny. Dla przykładu, łatwiej byłoby nam się zmotywować do zarabiania pieniędzy, gdybyśmy spali pod mostem – gorzej, gdy wystarcza nam na mieszkanie i podstawowe potrzeby (i chcielibyśmy np. z 3 tysięcy miesięcznie wskoczyć na pułap 10ciu).

 

Dlatego uważam, że ten sposób ma rację bytu tylko w połączeniu z pozostałymi dwoma.

 

 

Wizja konsekwencji

 

Czyli stworzenie deadline’u z realnymi reperkusjami. Dla przykładu, możesz umówić się ze znajomym, że jeśli nie zrealizujesz celu w przeciągu miesiąca, to dajesz mu pieniądze (ilość jest kwestią indywidualną, ale ma Cię boleć). Jeszcze lepiej, gdy od razu je przelewasz i dostajesz z powrotem tylko wtedy, gdy wykonasz zadanie przed upływem terminu.

 

Takim deadline’m może być również zapoznanie znajomych ze swoim planem i zobowiązanie się do jego realizacji. Na mnie osobiście działa to bardzo dobrze, bo staram się być facetem, który nie rzuca słów na wiatr. Z kolei przy okazji organizowania wykładów IU Nights (które odbyły się w Warszawie, Wrocławiu i Krakowie) po prostu z Festem zarezerwowaliśmy sale konferencyjne w hotelach i zebraliśmy od ludzi pieniądze – nie było opcji, by się wycofać lub przełożyć eventy.

 

Oprócz praktycznych zagrywek dotyczących niewykonania zadania, jestem bardzo podatny, jeśli chodzi o wizualizację czarnego scenariusza przyszłości – w którym jestem smutnym, starym człowiekiem. Facetem, który nie osiągnął wyznaczonych celów i nie spełnił największych marzeń. Kimś, kto w ustach czuje gorycz i wstręt do odbicia w lustrze. Widzę siebie jako idiotę, który zmarnował najlepsze lata życia na rzecz słodkiego opierdalania się. Cały potencjał i ambitne plany – w koszu na śmieci. W tej wizji ginę w morzu przeciętnych ludzi, którym przeciętność nie przeszkadza. Ja z kolei rozdarty jestem przez świadomość, że do nich nie pasuję. Bo mogłem i chciałem więcej, ale wybrałem ciepłą strefę komfortu.

I zafundowałem sobie piekło.

 

Mam postanowienie, że każdy kolejny rok ma być lepszy od poprzedniego i to pod każdym względem. Tego, jak się realizuję; ile zarabiam; jakie mam kontakty z ludźmi i jak wygląda ogólny komfort mego życia. Odkąd przeprowadziłem się do Warszawy realizuję ten plan z chirurgiczną precyzją i mimo lekkich wahań oraz kilku kryzysów, tak to właśnie wygląda. Co 12 miesięcy patrzę wstecz i widzę progres. Nie jest to coś, przez co skaczę do góry i nadmiernie się ekscytuję, bo taki stan rzeczy uważam za obligatoryjne minimum – a jeśli zamiast progresu mamy stagnację lub (czyli) regres, to coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak.

 

Bo właśnie teraz przeżywamy najwspanialsze lata naszego życia i to w najlepszych możliwych czasach – wygraliśmy totalną kumulację, wystarczy jedynie ścisnąć w dłoni kupon i pokonać drogę do punktu, w którym będziemy mogli go spieniężyć.

 

Zmarnowanie takiej szansy powinno być karalne.

 

 

Nawyk i egzekucja planu

 

Konie, bez których wóz nie ruszy. Choćbyśmy mieli najpiękniejszą, najbardziej ekscytującą wizję i palący, przeraźliwy deadline – bez wyrobionego nawyku i systematyczności albo nie zrobimy nic albo efekt finalny będzie pozostawiał wiele do życzenia.

 

Czyli dla przykładu: każdego dnia piszę minimum dwie strony książki (tak wygląda konkretny i dobrze opisany cel – gdybym zamiast tego postanowił sobie “w tym roku skończę książkę”, to zapewne w ogóle nie zacząłbym jej pisać). O określonej godzinie siadam przed laptopem, wyłączam internet i telefon, puszczam muzykę i siedzę. Nie interesuje mnie, czy mam wenę, czy nie. Czy mój mózg pracuje poprawnie, czy otumaniony dryfuje w brainfogu. Zaczynam pisać. Chcę sięgnąć po telefon, ale cofam rękę. Znów patrzę na kursor, zmuszam się do stukania w klawisze. Jeśli zdania się do siebie nie kleją, kasuję je i zaczynam od nowa.

 

Pierwsze, drugie i trzecie posiedzenie jest trudne. Każde kolejne przychodzi łatwiej i warunkuje mózg do pracy. Największym wyzwaniem jest tutaj przełamać się – przestać przewijać fejsa; olać filmiki na YouTube; po prostu wziąć się do roboty – dlatego musimy wdrukować sobie twardy nawyk. Tak samo z siłownią. Nieważne, czy się wyspałem, czy mam siły, czy nie. Ubieram się, pakuję i wychodzę. Dziękuję sobie po treningu. Miesiąc później nawet nie muszę się do wychodzenia z domu zmuszać.

 

Niektórzy ludzie całe życie czekają na natchnienie, by zabrać się do pracy. I na czekaniu się kończy. Wena to jedna wielka ściema. Czasem przychodzi raz w miesiącu, czasem wcale. Warunkowanie od niej działania jest równie naiwne, co hasło: “Kariera w McDonald’s”. Gdybym pisał na blog tylko wtedy, kiedy czuję do tego powołanie, to publikowałbym 5 tekstów w roku. 

 

W tym kontekście najbardziej przełomowe było dla mnie właśnie pisanie książki, bo całkowicie zmieniło moje podejście do “natchnienia” w pracy. Kiedyś uważałem, że żeby pisać muszę koniecznie być we flow – z doświadczenia wiedziałem, że właśnie wtedy piszę najlepsze teksty. To piękny stan, w którym istnieją jedynie moje palce przebierające po klawiaturze, a sam jestem tylko pośrednikiem. Mam wtedy dostęp do wszystkich zasobów twórczych, a efekt końcowy zawsze oceniam na “lepiej nie dało się tego napisać”. Niestety, jasne dla mnie było, że czekając na flow nie skończę powieści nigdy. Zmuszałem się więc do pisania – wbrew wewnętrznemu sprzeciwowi po prostu otwierając laptopa, sadzając tyłek na krześle i odpalając dokument – i wsiąkałem całkowicie, bardzo często łapiąc flow. Jeśli to nie pomagało, cofałem się o 5-10 stron i czytałem tekst, starając się poczuć zawarte w nim emocje. W przypadku wyjątkowych trudności dodatkowo odpalałem muzykę, która kojarzyła mi się z daną historią lub przeglądałem związane z nią zdjęcia. Dzięki temu byłem w stanie zmienić zasady gry, odwrócić proces. Zamiast czekać na wenę, zaczynałem pracować i wtedy (oczywiście – nie zawsze) sama do mnie przychodziła.

 

Ociągałem się z książką zbyt długo – bo etyka jej tworzenia wciąż daleka była od perfekcji – ale licząc jedynie na momenty, kiedy chciało mi się ją pisać, nie skończyłbym jej wcale.

 

 

**

 

W moim przypadku jestem efektywny tylko przy zastosowaniu wszystkich trzech punktów jednocześnie. Oczywiście, jak już wspominałem wyżej, najważniejsze są nawyk i egzekucja.

 

Zewnętrzne narzędzia, z jakich korzystam to: Google Docs oraz Google Keep. Docs’y przydają się na etapie planowania i rozpisuję w nich wszystko, co jest do zrobienia. W Google Keep natomiast tworzę listę z celami na konkretny dzień i w miarę realizacji po prostu je wykreślam. Istnieje wygodna apka na telefon, która przydaje się również do robienia notatek i zbierania różnych informacji. Nie potrafię już bez niej funkcjonować i gorąco ją polecam. Świetne jest tworzenie kategorii na zasadzie kolorów poszczególnych wpisów. Wersja na komputer pod linkiem keep.google.com.

 

Czasem przydaje się też mindmup, czyli przejrzysta mapa myśli, ale dawno już nie korzystałem.

 

 

Dobra, to moje taktyki – a co z Waszymi? Czekam na komentarze i wnioski na temat długoterminowej efektywności. Z pewnością są tu osoby, które robią coś więcej poza oglądaniem serialów HBO…

 

…prawda?

 

Artykuł Wstęp do długoterminowej efektywności pochodzi z serwisu VINCENT: DOŚWIADCZANIE ŻYCIA I TWORZENIE WSPOMNIEŃ.

]]>
https://v1ncentify.prohost.pl/post/wstep-do-dlugoterminowej-efektywnosci/feed 0